poniedziałek, 21 stycznia 2013

Rest


   Najbardziej żałuję, że nie umiem zrobić takich zdjęć, żeby pokazać jak pięknie było na szlaku. Rano inwersja spowodowała, że szczyty tonęły w słońcu. Pod chabrowo- błękitnym niebem śnieg skrzył się diamentowo i oblepiał wszystko. Każda gałązka miała kołderkę ze śnieżnobiałej pianki.
   Na początku co chwilę zatrzymywaliśmy się, bo koło takich widoków nie da się przejść obojętnym. Później, na szczęście, niebo zaciągnęło się na biało, szaro a w końcu buro.
Ścieżka do pierwszego schroniska była przetarta, i spacer z lekkim plecakiem był wyłącznie przyjemnością. Lekkim, bo okazało się, że w schronisku ciężko będzie z noclegiem i plany się nam troszkę zmieniły.
Ruszyliśmy spod Zakrętu Śmierci, zostawiwszy tam samochód i niepotrzebne graty. Niektórzy zostawili również te potrzebne, co okazało się gdy noc zapadła już głucha, a my wciąż dreptaliśmy. Na szczęście miałem dwa zapasowe źródła światła, i nie trzeba było schodzić do Świeradowa przyświecając sobie smartphonem
 ... jak cudowne urządzenie by to nie było, trochę siara  
Zdjęcia robiliśmy na początku, bo później wiatr w oczy- ciemniej, zimniej, zmęczenie dawało się trochę we znaki, no i co jakiś czas zdarzało się upaść, bądź zapaść i wygrzebywać powoli z dziury, w czym aparat troszkę przeszkadzał. 
   Dzielnie przespacerowaliśmy 23 kilometry w dziesięć godzin. Czas marny, ale... śnieg.
Na ostatnim postoju (o godzinie 19- czyli dwie godziny po zapadnięciu zmroku) byliśmy już nieźle wyrypani, a tu niespodzianka- termos mi się stłukł. Nie chciało nam się już gotować od nowa herbaty. Właściwie, nic nam się nie chciało. Zmusiłem się tylko, żeby przebrać skarpety i włożyć nowe ogrzewacze do butów, bo trzeba fason trzymać, a jak przy każdym kroku między palcami przepływa lodowata woda, to trudniejsze jest 
 Jak przepływa ciepła, całkiem inaczej.
   Ogrzewacze spisały się bardzo fajnie. Kupiłem w Decathlonie pięciopak w razie awarii na szlaku jakiejś (bo "lekki" plecak, jak zwykle, miał wewnątrz dużo skarbów dzięki którym nie odlatywałem z uniesienia na widok cudów natury) Martwiłem się tylko, czy nie będą za ciepłe. Po pierwszych piętnastu minutach marszu stwierdziłem, że moje wiosenno- jesienne, leciutkie treki gorąco polecanej firmy, nie zamieniły się w buty zimowe, i jak można się było spodziewać, są głównie wygodne. Jest to co prawda podstawowy parametr butów trekkingowych, acz nie pogardziłbym w owej chwili izolacją termiczną i przeciwwilgociową. Co do tej drugiej, z pełną świadomością przygotowany byłem na dreptanie na mokro. Jak nie bokiem, to górą, na pewno by się wlało. Paczuszka z parą ogrzewaczy w wierzchniej kieszeni- bo przecież trzeba przetestować- prawie sama się otworzyła, i od tej pory aż do zmroku (gdzieś do 17 godz.) miałem ciepło. Teoretycznie grzać miało min.5 godzin. Trudno wyczuć kiedy przestało, ale marzłem od 18 gdzieś, czyli po 7-8 godzinach dopiero.
Po dwudziestej dotarliśmy do Świeradowa, gdzie zrobiliśmy zdjęcie drzewa na skrzyżowaniu, obok Domu Zdrojowego. Obok drzewa był Lewiatan. Pod Lewiatanem w piwnicy pub (nie wiadomo dlaczego nazwali go "Pod Orłem" a to przecież całkiem różne zwierzaki są). W pubie była muzyka, dwie przestraszone młode barmanki, szef i bar. Za barem, przy herbatce poczekaliśmy na naszego ulubionego localsa, żeby nie powiedzieć autochtona- Miłkę, która pomogła w transporcie do swego uroczego przysłupowego siedliska, gdzie czekał ciepły piec, gar zupy, grzanki z blachy, herbata i gitara. Śpiewniki i piwo mieliśmy w samochodzie

 schłodzone, ale kartki się przewracały. I się przelewało.
Do rana wyschło wszystko oprócz moich butów. Wyspaliśmy się (ja napewno, w końcu całe 5 godzin, po chłopakach koty ponoć skakały), objedliśmy tradycyjną niedzielną jajecznicą i trzeba było się zbierać. Znowu nie spróbowałem, jak się jeździ na turach. Stały w sieni, razem z fokami, więc przynajmniej pomacałem. Następnym razem.. albo w Odrodzeniu.

   We Wrocławiu nie zdążyłem na planowane łyżwy, ale spóźniłem się jedynie pół godziny. Byłoby mniej, ale musiałem skoczyć do domu po suche buty i samochód. Za to wylazłem na lodowisko z aparatem. Gdzieś się uchowała jeszcze jedna naładowana bateria, ale z mrozu szybko się rozładowywała, tak samo jak ta w aparacie. Co chwila żonglowałem nimi kieszeń-aparat, co niestety spowodowało stratę kilku fajnych ujęć. Zima.
Po łyżwach pojechaliśmy coś zjeść/wypić. Pierwszy raz w życiu jadłem chińskie jedzenie (a przynajmniej o ile pamiętam) ..no, nie licząc ciasteczek z wróżbą, co kiedyś dostałem od Paki.
Bardzo fajne. Ciekawe, dość ostre, słodkawe. Pewnie wiecie, tylko ja taki zapóźniony.
Potem już tylko na chwilę do domu ogarnąć się i spakować, i na ściankę
  
Rekreacyjnie, w doborowym towarzystwie, nawet dużo tzw. konstruktywnej krytyki nie zebrałem. Może Marta nie w formie była tym razem, zmęczona po snowboardzie w czechach  Muszę się bardziej postarać, bo nie będzie miała na co narzekać Choć trzeba przyznać że się staraliśmy dzisiaj z Michałem na dole, jak wisiała na ścianie, i nic. Może jednak mnie lubi 
Na koniec dnia ostatnie pranie i foty na fejsa wrzucam. No i toto skrobię żebyście mieli co do porannej kawy czytać  Rano do Ostrowa. Hm. Byle do piątku.  Siła!


Tak wyglądało pierwsze pół dnia :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz