niedziela, 3 maja 2015

Navigare necesse est...


   Muszę zmienić system.
Zbieram historie i opowieści aż mi się niedopina pamięć a potem jak zasiadam przelać to na ten e-papier, nie mam cierpliwości.
   Przykładem niech będzie poprzednia notka, która powstawała dwa dni, i nie powstała w końcu. Nudna jest jak flaki z olejem a właściwie chciałem w niej przede wszystkim opowiedzieć historię zapadania się w śniegu. No nie, jeszcze jedną historię chciałem przywołać, o drzewkach szczęścia... może zaraz tam dopiszę.
Tymczasem:
   Zmieniając system na kompletnie nieuczesany, bez dygresji i jakichkolwiek wątków pobocznych (acha, już wierzę że mi się uda) stwierdzam po pierwsze, że byłem na Preikestolen wreszcie. Tam też zapomniałem zapiąć haczyków i mi śniegu nawpadało. Nocowałem na samej platformie i, o ile wieczorem i rano było przepięknie i spokojnie, o tyle nocą wiaaaaaało. A na dół 600 metrów... Wyspałem się średnio ale nieźle, szczególnie w porównaniu do sąsiada, Czecha, który przyjechał również samotnie fotografować, tak jak i ja amatorsko.
Sąsiad miał typowe igloo którego niefrasobliwie nie przymocował ani nie obciążył niczym, co poskutkowało noclegiem w szczelinie, na wrzuconym tam w środku nocy namiocie. I tak dobrze że nie pofrunął. Pozostałym sąsiadom- Anglikom kręcącym wideoklip, nic nie zwiało, ale narzekali że ich namiot po twarzy chlastał całą noc więc nie spali. Rano oprócz zdjęć kręcili też z powietrza, z drona i obiecali podesłać film :) A. I to była pierwsza wyprawa mojego nowego plecaka :D.
   W ten weekend pożyczyłem od kumpla ze ścianki canoe czyli czółno. Popularny tutaj środek transportu outdoorowego. Pojechałem nad jezioro o którym mówią że ma wyspę na każdy dzień roku (nie ma, i chyba dość dużo brakuje, ale brzmi nieźle). Tam nabyłem mapę a przesympatyczna pani nawet mocno się nabiegałą żeby mi znaleźć jakąś foliową okładkę, poznaczyła znane jej biwakowiska i toalety (! No! Na kilku bezludnych wyspach są toalety i przypływa pan wywieźć śmieci i przywieźć papier..) słowem do rany przyłóż. Z zaplecza (czyli kempingu, toalety, wody i sali kominkowej) też można było skorzystać darmowo a jak się rozbiłem koło miejsca ogniskowego to przyszedł pan zapytać czy mi rozpalić ognisko... :D Drewno przyniósł! Kurcze, znowu zaczynam...
   Pagajowanie przez skalisty, dziki krajobraz przeniosło mnie w czasie i przestrzeni. Co prawda co chwilę mijałem jakąś hyttę ale wyglądały jak domki traperów trochę (przynajmniej w mojej wyobraźni). Siedziałem zatem dumny w moim canoe i bez plusku gładziłem wiosłem wodę prosząc ją by mnie zaniosła tam gdzie chcę trafić. Nie wiadomo kiedy, brzegi przesuwały się ukazując kolejne urokliwe zakątki skrywane do tej pory za zakrętem. Spotkałem nawet jednego młodego trapera z wielkim nożem i wędką z kija, dzięki któremu mam zdjęcie w łódce. Moje bratanie z wodą skończyło się jak zaczęło wiać. Nie było już głaskania, to była walka. Oszalały wojownik na wojennej ścieżce pchający czółno ku burzy. O dziwo cały czas płynąłem szybko, mimo że pod wiatr. Główną trudność sprawiało utrzymanie kursu. Dotarłszy do polecanego przez panią z obsługi biwakowiska, spostrzegłem że na mojej bezludnej wyspie raptem pięć karłowatych drzewek rośnie. Opłynąłem okolicę i znalazłem zwalone drzewo niedaleko. Wylądowałem tam, zorganizowałem opał (Składana piła fiskarsa to odkrycie tego biwaku. Po co komu siekiera. Naprawdę, brzozowe pniaki cięła jak masło.) i w końcu wysadziłem desant na mojej plaży. O, z porad wodniackich, zorganizowałem sobie cumę długości mojej łodzi z półtorametrowym zapasem i przywiązałem ją na dziobie i rufie węzłem ratowniczym. Przy wysiadaniu zaczepiałem tą cumę o skały i miałem pełną kontrolę nad jednostką. Jak potrzebowałem przeholować canoe dalej, odwiązywałem jeden koniec (ten akurat łatwiej dostępny) i miałem duże pole manewru. Co równie ważne po sztrandowaniu mogłem przymocować cumę do drzewa/korzenia nie martwiąc się że nie stoi ono przy samej wodzie.
    Nie dziwię się że tutaj canoe są takie popularne. Pasują do krajobrazu. Brakowało tylko niedźwiedzia łapiącego pstrągi.
A norwegowie często biwakują w namiotach kształtu tipi, i nikt nie mówi o tym, dlaczego. To chyba oczywiste, nie? Ja już wiem :D
   Koniec dygresji. Weekend piękny choć deszczowy. Howgh!










Hic sunt leones...


   ...czyli rozpoznanie bojem

   Wiosna idzie. Dni coraz dłuższe, słońce częściej zagląda w oczy a wiatr cieplejszy trochę.
W piątek w pracy trzeba było dłużej zostać ale mimo wszystko pogwizdywałem a czasem nawet podśpiewywałem (trudniej bo tekstu nie pamiętam) "Comes love" do wtóru głosu Elli nachalnie brzmiącego w mojej głowie.
Nie żeby coś, tak się tylko przypętało. Na wiosnę.
Po pracy całkiem wesół wróciłem do domu, ogarnąłem się, przygotowałem trochę pemmikanu, przejrzałem parę stron ksiązki i zasnąłem mimo wszystko umęczony.
   Rano obudziłem się przed budzikiem co jest jakąś nieludzką porą i zapakowałem się w starego Natalexa, po czym wpakowałem do auta. Ostatnio każdy wyjazd mojego wehikułu zajmuje chwilkę bo odkryłem że mam pół bagażnika wody więc wstawiam grzejnik do środka i suszę namiętnie w każdej wolnej chwili.
Na dodatek grzejnik zakosiłem koledze więc musiałem grzecznie go odnieść. Pogodę na sobotę zapowiadano piękną więc postanowiłem zaryzykować i rozpoznać bojem drogę na Kjerag. Z tego co mi wiadomo droga miała być zamknięta zimą ale u nas prawie nie padał śnieg więc miałem wątłą nadzieję że jednak dojadę do celu.
GPS poprowadził mnie (o dziwo) dobrze, za to okazało się że kabel ładowania nie był podłączony do gniazdka więc w telefonie zjadło prawie całą baterię.
   Z kilometra na kilometr bardziej mi się mordka cieszyła bo droga sucha choć na zboczach niepokojące ilości śniegu się pojawiły. W końcu zaspy na poboczu miały dobre dwa metry wysokości.. a droga wciąż sucha. Niestety dobra passa skończyła się 20 kilometrów przed planowanym miejscem parkingowym i to dość niespodzianie. Dróżka, i tak dość wąska, odbiła w lewo koło jakichś garaży i zmieniła się w ścieżkę dojazdową do posesji. Po sprawdzeniu szczegółów wróciłem na zakręt koło garaży i obszedłem to miejsce. Pod metrową warstwą śniegu (a właściwie na jej wierzchu prawie) dostrzegłem biało- czerwone barwy szlabanu a obok sterczący czubek znaku. Tyle śniegu napadało. ;) Wierzchem prowadziły ślady biegowe więc jakbym miał narty, wyprawa nie byłaby może skazana na porażkę.
Jak wiadomo elastyczność to moje drugie imię więc w natchnieniu wymyśliłem że jest taki szlak którym miałem się przejść i jest on całkiem niedaleko. Kiedyś koleżanka zabrała mnie na oglądanie wodospadu koło Stavanger a szlak obok niego przechodzący piął się ponoć wyżej. Na górze miały być jakieś zabytkowe domy, co już z innego źródła usłyszałem.
   Tu poległem (z pisaniem).
   Chciałem zanotować kilka spostrzeżeń bardziej z mojej głowy a piszę i piszę i brzegu nie widać. Poległem zatem i poszedłem spać.
   Dziś nowa próba
   Dziś czyli w kolejny piątek a pogodę znów na sobotę zapowiadają cudną. Jutro pojadę się poszlajać.
   Do wodospadu dotarłem szybko, a że nigdzie się nie spieszyłem zacząłem trenować nowy aparat. Obcykałem wodę z każdej strony i poszedłem dalej chociaż ochotę miałem porozmyślać słuchając szumu i wgapiając się w kipiel. W trakcie wspinaczki trochę musiałem powisieć na łańcuchach bo skały w części były oblodzone. W końcu dotarłem do płaskiego fragmentu doliny, przeciętego wstęgą rzeki, porośniętego trawą i pojedynczymi drzewami. W ten sposób znalazłem starą farmę w której urządzono centrum popularyzacji rekreacji czynnej, o ile dobrze zrozumiałem ideę tłumaczoną na tabliczkach. W każdym razie był tam rozległy obszar biwakowy, możliwość wędkowania w rzece bez pozwoleń, wielka sala z kominkiem i stołami gdzie można odpocząć po wędrówce, toalety i hotelik dostępny po wcześniejszej rezerwacji.
   Fajne miejsce. Mijając zwijającego biwak pana z nastoletnim synem zagadnąłem o mapę, bo oczywiście miałem ze sobą tylko mapę okolic Kjeragu. Pan się podzielił, informując też o położeniu sali z mapami i informacją o okolicy (tej z kominkiem i stołami). Veni, vidi, wylazłem i poszedłem dalej. Śnieg leżał tylko gdzieniegdzie, płatami pokrywając zagłębienia terenu i zacienione miejsca. Szedłem wzdłuż wesoło błyskającej odbitymi promieniami słońca rzeki i grzałem kark. Ścieżka była rozmokła ale miło było skakać przez kałuże. Wiosna! Potem było więcej śniegu, czasem twardego, czasem zapadającego się. Szukałem szlaku nieco po omacku aż w końcu trafiłem na jakieś tropy czerwonoskórych braci. Już przy szóstej z kolei dziurze do której wpadłem po kolano a wyciągając nogę nasypałem sobie śniegu do cholewki przypomniałem sobie że w nogawkach mam wszyte takie haczyki żeby przypiąć się do butów. Przyznam że działają bez zarzutu. Pod warunkiem że są zapięte. Jak już je zapiąłem to śnieg się skończył a zaczął piarg. Z jednej strony lepiej bo po twardym, z drugiej jednak nie da się nic zobaczyć bo trzeba planować każdy krok po rumowisku. Jak już prawie przebrnąłem na drugą stronę, gdzie było małe jeziorko, coś mnie tknęło i sprawdziłem przebieg szlaku na telefonie.
Oczywiście okazało się że trzeba jeziorko minąć z drugiej strony więc tym razem dla odmiany przeszedłem się wzdłuż, a nie w poprzek kamiennego wału. W międzyczasie jeszcze dostałem telefon od kolegi że nasz ulubiony Duńczyk zepsuł kupioną kilka dni temu (naszą wspólną) pralkę. Witki opadają. Tak sobie zatem z opadłymi witkami po kamieniach kicałem w tę i nazad aż miałem dość.

   Dokończenie posta po miesiącu albo i więcej, bo przecież nie może zostać odłogiem.
Jak już biwakowałem przy farmie, tubylcza ludność przybyła z pozdrowieniem i prośbą o użyczenie zapałek. Odwdzięczyli się swoim pemmikanem, który w Norwegii ma postać wafelków w czekoladzie. Na każdy tur to biorą :)
Poza tym jeszcze nadmienię że w nocy było minus pięć stopni i nie zamarzłem.
A drzewko szczęścia... jak wracałem już szlajając się po leśnych ścieżkach, deptałem często zawęźlone korzenie drzew próbujących przebić się przez litą skałę w poszukiwaniu wody. Te korzenie przypomniały mi jak kiedyś dostaliśmy w podstawówce zadanie domowe. Mieliśmy zrobić drzewko szczęścia. Nie wiem, może Wy się orientujecie co to jest. Takie nastroszone we wszystkie strony koralikami i prostymi drucikami- gałązkami drzewko. Przynajmniej tak nam wytłumaczyła pani od plastyki... później. Ja w każdym razie miałem troszkę inną wizję :D Czerwony, mosiężny drut pogiąłem w poskręcany pień, obejmujący korzeniami szarą skałę z czerwonym agatem. Stargane wichrem gałęzie gdzieniegdzie utrzymywały pojedynczy, koralowy owoc. Bo, w końcu, szczęście trzeba sobie wygryźć samemu. Wspaniale jak ktoś Ci coś da, pomoże.. ale można dostać wszystko i nie być szczęśliwym, można mieć tylko skałę i nie potrzebować niczego więcej. Kwestia spojrzenia. I to spojrzenie trzeba znaleźć samemu.

   A wiecie jak się szuka agatów? Kopie się dół w ziemi i znajduje szarą bryłę. Wali się w nią młotem aż rozpadnie się na części a w środku jest agat... albo nie. I trzeba próbować aż się znajdzie :)