Wczoraj mieliśmy z przyjaciółmi mikołajkowo- wigilijne spotkanie. Jak zawsze ciepłe, odprężające i wesołe. Pewnie wstyd, ale nawet się troszkę wyspałem i odmarzłem. Nie wziąłem gitary, ale cały wieczór w głośnikach królowała muzyka Rodrigueza.. no prawie, bo na początku był jeszcze "New York" pasujący do wystroju wnętrza a na koniec (jak już się obudziłem) jakiś dość delikatny elektroniczny rytm. Perypetii i historii trochę było, ale udało się wrócić do domu przed budzikiem. Po śniadaniu zaplanowałem weekend rozpocząć wreszcie i zasiadłem do książki, herbaty i kaloryfera, ale fejsowe okienko na świat przypomniało o rzeczonym Rodriguezie więc zmieniłem medium na dziesiątą muzę.
Fajny człowiek z tego pana. Wyszukujący poezję w prozie życia, ciężko pracujący fizycznie a jednak jednocześnie bystry obserwator zamrażający swe spostrzeżenia w linijkach tekstu. Niepoddający się otaczającej nędzy i niedoli malarz przeciśniętych przez śródmiejskie pejzaże i zdarzenia uczuć. Niestrudzony wędrowiec. Zachwyca mnie ta poetyka. Przypominam sobie o co jakiś czas obserwowanych miejscach naszego miasta do których obiecywałem sobie wrócić z cyfrówką. Z pewnością zdjęć intrygujących, tak ładnie brzydkich zapomnianych zaułków są tysiące ale te będą moje. Bo nie chodzi o obrazek starej ściany tylko o uczucie jakie masz patrząc na nią, i to sobie kiedyś uwiecznię, jak już zmienię aparat. Film oglądałem z dreszczami choć to pewnie też głupie. Ach, być tak, umieć tak, dziwne tęsknoty się odzywają. Cóż, grunt to pokochać swoją drogę. A do śpiewnika może "Cause" na razie, może "I'll slip away".
Film, jakby ktoś nie wiedział, nosi tytuł "Searching for Sugar Man" a płyty "Cold Facts" i "Coming From Reality"