czwartek, 20 grudnia 2012

Bakcyl


Jakie to dziwne. Zadzwoniła Taka Jedna. Do kina się nie dała zaprosić, a zadzwoniła. Po co, tego nie wie nikt. Pogadać pewnie. Albo co. 

   Przedwczoraj pracowaliśmy na rusztowaniu 6 metrów nad ziemią, nad nami stalowe kratownice konstrukcji dachowej. Tak zwana Sala Balowa. Przerwa. Kiero jak zwykle odpala. Śmierdzi. 
Troszkę nabrałem dystansu i oparłem się o (jakby wam to w skrócie...) ...rurę. 
Moc drzemie, dłonie zaciskam, i się zgina (w sensie, że się podciągam ;)). 
"A wymyk zrobisz?" bucha na mnie kiero. "Ja, jak miałem 45 to robiłem"
Nie wiem, w liceum nigdy nie zrobilem. To robie. Zrobilem. Pff. O co tyle hałasu. Przecież on sam się robi. No to zrobiło się kilka.
Chłopaki żądni rozrywki, ale jednemu łokieć, drugi ma buty za ciężkie, trzeci jutro rano spróbuje. Się nie zgina.

   Mi dzisiaj też się nie zgina, po wtorkowym basenie chyba mnie przewiało trochę, i kuruję się pod czujnym białym okiem pani Polopiryny. Do jutra przejdzie. Dziś nie trenuję.

   Golić mi się nie chce, a jak zbój wyglądam już. Wypakować plecaka też- wyciągnąłem tylko na bieżąco potrzebne graty. W ogóle to jak plecak otwieram po tygodniu na wygnaniu, to bucha z niego kłąb dymu. Nie wiem co pali kiero, ale śmierdzi jak (fachowe określenie budowlane którego zdarza mi się użyć w pracy).
W pokoju przechowalnia się robi. Rower z ulicy przywędrował chwilowo w ciepło i oparł się pedałem o kanapę. Statyw celuje rybim okiem w drzwi do sąsiada.
Kawał sklejki do zrobienia campusa stoi jak wyrzut sumienia.
Na biurku przytulają się do siebie kubki po herbacie z miodem i cytryną.
Na nocnej szafce wielki słój miodu z prawdziwej pszczoły.
Zakładam, że to Wina Choroby i zlewam dzisiaj. Jutro się zerwę bo po co odsypiać, i ogarnę.
I powspinam.
I kurtkę odbiorę co już zaklepana.
A dzisiaj hoduję bakcyla.
Byle do Piątku.

niedziela, 16 grudnia 2012

Dzikus


   "Ale się dzisiaj narąbałem!" 
Status ponoć bardzo popularny wśród młodzieży na naszym ulubionym portalu społecznościowym. 
Z nieśmiałym uśmiechem dołączam dziś to tego, z pewnością przesympatycznego, grona. 

   Przełamywanie oporu martwej materii za pomocą ciężkiego topora ma w sobie jakiś pierwotny urok. Magię. W momencie, gdy wielki pień pryska na wszystkie strony po jednym uderzeniu, czuje się wszechmoc. Chwila zaciśnięcia dłoni na stylisku przed zamachem, palec wskazujący i kciuk lekko ocierający się o głowicę, napięcie mięśni pleców w oczekiwaniu na ten jeden precyzyjny ruch... tak powinno się uczyć pojęcia "energia potencjalna". Budzi się duch woja, dzikusa walczącego na topory, nordyckiego boga.
Zdjąć koszulkę i mięśniami wygrywać pochwałę wysiłku fizycznego.
Spływając potem, zatracić się w miejscu, chwili, najprostszym z możliwych zadaniu. Unieść i uderzyć. Obrócić, unieść i uderzyć ponownie. Sęki są błogosławieństwem, powodują, że nirwana trwa, zapobiegają zbyt szybkiemu spełnieniu. Zwiększają napięcie oczekiwania na finalny trzask i deszcz szczap sypiący wokół.Potęgują zadowolenie z najmniejszego pęknięcia między splątanymi włóknami przeciwstawiającej się tkanki drzewa.

Największe pniaki skończyły się za szybko. Bez większego sensu porąbałem też te małe, które do kominka weszłyby w całości. Niedosyt. Z dwojga złego, lepszy niedosyt.

   Powdychałem jeszcze z nostalgią zapach impregnatu, obejrzałem nowe zabawki Taty, jego kilka bieżących projektów, kilka moich już prawie zapomnianych, czekających na powrót do domu... drewniany kajak od 10 lat ze zrezygnowaniem wyczekujący napływu weny... Drewnodłubanie. Lubię to!

Dobrze w domu. Ciepło.

niedziela, 9 grudnia 2012

Obcy.


   Wczoraj wymieniliśmy się ze szwagrem koszulami. Wreszcie mam kilka prawie dobrych, bo jakoś poprzednie wiszą na mnie jak na strachu na wróble  Dzisiaj ten cały nabój zacząłem rozwieszać na wieszaki.. i stwierdziłem, że przymierzę, a co! Dawno nie stałem przed lustrem. Może i stałem, ale nie patrzyłem.. patrzyłem, ale nie widziałem  
   Zmieniłem się. Koleżanka na wczorajszej imprezie powiedziała, że nie poznałaby mnie na ulicy. Może coś w tym jest. Zrobiłem sobie zdjęcie. Faktycznie jakiś obcy facet. Nawet w okularach, a co dopiero jakbym soczewki założył. Dodam nieskromnie, że ze zdjęcia w samych spodenkach jestem zadowolony  no.. zdjęcie jak zdjęcie  ale model..  Żeby tylko te ściany puszczały wyżej.. O 16 na panel  
   Miłego dnia!

czwartek, 6 grudnia 2012

Błazen


Jakby ktoś się zastanawiał, co tam u mnie słychać, to proszę bardzo- oto, co:

Poniedziałek- Błazen wkracza na scenę. Spękane palce.

Czytaliście może kiedyś któryś z serii kryminałów pana Gordona o gildii błaznów? Bardzo mi się spodobał pomysł takiej organizacji. Malowniczy i intrygujący. Jak zobaczyłem w Skalniku pewne rude, zamszowe butki z maską błazna, pokochałem je. Po pierwsze dlatego, że były wygodne, całkiem jak nie wspinaczkowe. Po drugie, że mi się skojarzyły z głównym bohaterem rzeczonych powieści.

Postać z tła dworskich intryg, lekceważony akrobata, którego zawodem jest ośmieszanie się i rozśmieszanie gawiedzi. Błazen, jednym słowem. Jednocześnie szanowany członek bractwa, z ostrym umysłem, kierowany w miejsca, gdzie intelekt przysłużyć się może gildii. Fajnie byłoby mieć do kompletu jeszcze wesołe spodnie, ale buty robią robotę.

.

W poniedziałek byłem na lekcji tańca. Taniec towarzyski. Skakanie po rytmach, melodiach i stylach. Raz od prawej w przód, raz od lewej w tył, wszelkie możliwe kombinacje, które ogarniam na chwilę, na bieżąco, ledwo kojarząc nazwy i nie łącząc ich z krokami, póki nie zobaczę. Jive, fokstrot, walc, merengue i jakieś tam 2 na 1(nie do zrozumienia, bo przecież grają na 4 więc czemu tańczyć na 3 ;))
Zajęcia prowadziła nieco starsza pani, ubrana w czarne lycrowe spodnie z guzikami na łydkach i takich jakby mankietach przy kostkach. Do tego miała jaskrawo żółte baletki i przerysowując tłumaczyła kolejne ruchy zabawnie, acz malowniczo stawiając kroki. Natychmiast uderzyło mnie skojarzenie z błazeńską akademią Gordona i lekcjami prowadzonymi przez podstarzałych błaznów, dla młodych adeptów tej sztuki.

Na tych zajęciach też zauważyłem ze zdziwieniem jakie mam zmasakrowane dłonie. Spękane palce od mrozu, zgrubienia na opuszkach od ściany, zaczerwienione i krwawiące kłykcie, nie mam pojęcia od czego, obgryzione paznokcie (powiedzmy, że od stresu). Nawet przeszło mi przez myśl, że trochę wstyd podawać komuś taką rękę. Jakbym na codzień zajmował się obijaniem facjat w ciemnych zaułkach. Nic to, zacząłem smarować, może się poprawi za tydzień albo dwa.

Wtorek- Mandat za głupotę. Krew z nosa.

Jak sobie przypomnę, to mi się odechciewa na chwilkę wszystkiego. Tydzień człowiek walczy na mrozie, rezygnuje z własnych zajęć, wyjeżdża z domu, od przyjaciół, pracuje żeby mieć na kolejny czynsz i na światło w lodówce, i całe to zaangażowanie w komin. Wystarczy na kilka chwil włączyć internet w komórce. Szkoda gadać
  rachunek przyszedł. 

Już dawno zauważyłem, że gdy jestem przemęczony, a szczególnie niewyspany, muszę się spodziewać krwotoków z nosa. Oczywiście chodzi o sytuacje ekstremalne. Najczęściej zdażało się mi to na kilkudniowych wyczerpujących rajdach, na których bawiłem się świetnie i intensywnie. Od rana do rana. Poza drobnym mankamentem powodującym rdzawe zacieki na ubraniach, nie tracę formy, można powiedzieć nawet, że jestem w trybie bojowym. Miło wspominam te intensywne przeżycia (rajdy znaczy), a do krwotoków jakoś przywykłem. 

Nie, żeby zdarzały się często, ale wiem że bywają 

Luzik, do kieszeni po chusteczki, szybkie zrolowanie tamponu i spacerowym krokiem w stronę łazienki, żeby ochłodzić kark i umyć twarz. 

Po ostatnim aktywnym weekendzie nie było kiedy odespać. Wręcz kumulowało się niewyspanie, choć nie odczuwałem znużenia. Kolejne 3 dni po niepełne 5 godzin snu. Jak za starych, dobrych czasów. 
Oprócz tego aktywności wszelakie i praca fizyczna. No i się doczekałem. Można powiedzieć że swoją krwawicę zostawiam na budowie. Wkładam w pracę, to co mam najcenniejsze, i w ogóle pracuję całym sercem. Może dzisiaj wreszcie odeśpię, bo jutro znowu trening po pracy, a w weekend.. wiecie jak jest 


Środa- Mikołajkowy ekspres wieczorny. Dieta.

W środę pojechałem do Wrocławia. Mamy taką tradycję ostatnio, że organizujemy sobie mikołajki. Wylosowanej osobie robi się własnoręcznie jakiś prezent, na zadany temat. Tematy fajne, inwencja kwitnie, zabawa przednia i pamiątki od przyjaciół wspaniałe. Ci, którzy nie mogą się zjawić (bo na przykład siedzą w Anglii albo innym Heimacie) przysyłają swoje dzieła, a jeśli nie zdążą, to na czas jest zawsze przynajmniej zdjęcie prezentu, który wędruje przez europę.
Bardzo chciałem być, choć na budowie koledzy się w czoło pukali.. jeden wieczór.. taki zmęczony.. bilet drogi.. w piątek pojedziesz.. itp.
Przecież to tylko 100 kilometrów. Wyjechałem pociągiem o 18.30 a wróciłem do Ostrowa o 2.15. Na imprezie byłem jakieś 2 i pół godziny.
Fajnie było. Kolejny niewyspany dzień.
Postanowiłem chwilowo zmienić dietę. Pewnie, gdyby nie to, zasnąłbym na przerwie śniadaniowej.
Dostarczyłem organizmowi kilka zastrzyków energii i pobudzającej kofeiny. Z nosa mi nie leci, dłonie powoli się goją, spać nadal się nie chce..za bardzo. Podziałało. Nawet przez chwilę myślałem, czy nie iść jednak dzisiaj na basen.
Na szczęście jestem racjonalny. Wiem, że muszę odespać. Zaraz pójdę
  Tylko skończę zdanie 

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Weekend

Bogaty weekend. Dwa treningi, w tym jeden w ciemności(bo prąd wyłączyli). Nocne wycie na ścianie przy nowej gitarze. Pieczenie muffinek, przyłożenie pierwsze- waniliowe z czekoladą. Obiad z rodziną w Raggtime. Pieczenie muffinek, przyłożenie drugie- cynamonowe z jabłkiem. Wieczorne bouldery, a na miły koniec dnia chwila z książką. Jeszcze tylko spakować się i o 6 gotowość bojowa pod domem. Co robimy w przyszły weekend? 

wtorek, 20 listopada 2012

Praca.


   Dwugodzinny jogging przerywany rozmowami z miłymi Ostrowiankami zaowocował odkryciem basenu, szkoły tańca, dwóch sal kinowych i malowniczego aresztu śledczego . Basen już odwiedziłem, na taniec pewnie w środę i poniedziałek (o ile znajdę jakąś parę) kino zostawiam sobie na awaryjne sytuacje (np jakbym nogę złamał) a areszt mam nadzieję podziwiać tylko z zewnątrz. Zdjęcie przedstawia moje obecne miejsce pracy  1300m2, basen, stajnie, zimno... bardzo, i daleko od jakiejkolwiek ścianki. Telefon mi się zepsuł. Wesoło.

wtorek, 13 listopada 2012

Rosa.


   Mam mieszane uczucia związane z porannym wstawaniem. Kojarzy mi się z rozpoczęciem kolejnej przygody. Z początkiem coweekendowej włóczęgi. Z oczekiwaniem o szóstej rano, z pełnym plecakiem, na dworcu, na niedługie spotkanie z przyjaciółmi. Z zapowiedzią odkrywania nowych cudów świata wokoło. Chłonięcia krajobrazów. Długo wyczekiwanego deptania szlaku. 

   Z drugiej strony, niestety, z kieratem.
Ranek dziś był bardzo słoneczny. Słońce wyzłacało pożółkłe liście i srebrzyło rosę na trawach. Dziesięć minut szurania butami liści w parku potrafi w taką pogodę kompletnie zmienić nastrój. Dobrze mieć czasem chwilę na szuranie w liściach. Dobrze móc nie musieć, i dobrze mieć ze sobą muzykę. W uszach albo w głowie.

sobota, 10 listopada 2012

Cebula


   Sposób ubierania się "na cebulę" znany jest i praktykowany przez turystów nie od dzisiaj. Może mniej wygodny w zakładaniu (chwilę zajmuje wciśnięcie się w kolejne warstwy) ale procentuje wygodą i uniwersalnością podczas aktywności. Obecnie tkaniny techniczne pozwoliły cudów dokonać i zestaw ubrań, który można zabrać na pustynię, i na Alaskę, waży i zajmuje relatywnie mało miejsca. Za to kosztuje dość sporo, szczególnie, jeśli nie chcemy rezygnować z trwałych materiałów, na rzecz zamienników.

Ostatnio zacząłem szukać kurtki zewnętrznej do mojego zestawu, bo, oczywiście, chytry dwa razy płaci, i mam już tanich, cieknących kurtek ze trzy. Na budowę
.

Zacząłem research od internetu, później wyprawa po sklepach outdoorowych (bo sezon na te kurtki (sic!) teoretycznie minął, więc wyprzedaże..).
Jako, że sezon minął, to i wybór niewielki. Ceny za porządny gore-tex od 1200 w górę. Znalazłem fajnego packlite'a (taka najlżejsza i świetnie oddychająca odmiana gore do kurtek szturmowych) za jedyne 800 a w promocji w innym sklepie nawet za 660zł.
(o taka: http://outdoorpro.pl/produkty/kurtki_wodoodporne/182/marmot_minimalist_jacket_lekka_i_wygodna_kurtka_meska_gore_tex_paclite_dla_milosnikow_outdooru/2637.html)
Przymierzyłem. Fajna. Jedyny mankament to fakt, że ten materiał jest mniej odporny ma mechaniczne uszkodzenia, a moje ubrania niestety zużywają się w zastraszającym tempie. Poza tym plan był na kurtkę w góry, w śnieg, na wspin, do miasta i najlepiej żeby sama plecak nosiła

.
Pozostał jedyny sprawdzony sposób na ubrania tanie i niezniszczalne. The Navy is here!

Amerykanie zaprojektowali dla swoich żołnierzy system ECWCS, opierający się na wspomnianych na początku założeniach, wykonany z nowoczesnych materiałów, trwały i dość tani. Dla niektórych mankamentem pewnie może być militarna kolorystyka. Mi nie przeszkadza.

System (o ile dobrze rozkminiłem) składa się z kilku używanych zamiennie, lub łącznie warstw, a mianowicie:

1.cienka bielizna poliestrowa (w cywilu tzw termoaktywna)- komplet
2.nieco grubsza bielizna z cienkiego polaru- komplet
3.polaru chyba gdzieś koło setki- kurtka
4.wiatrówki- kurtka
5.softshella- kurtka i spodnie
6.gore-texu- kurtka i spodnie
7.Puchówki- kurtka i spodnie(właściwie z primaloftu zakładane na wierzch podczas postojów)

zestawy proponowane przez armię w instrukcji w zależności od temperatury, wilgotności i aktywności:
ACTIVE
1+2+5
1+4+5(spodnie)
1+5
1+2+3+5

STATIC
1+3+5
1+2(bez spodni)+6
2+5+7(bez spodni)
1+2+3+5+7
(link do instrukcji http://pl.scribd.com/doc/49929646/ECWCS-III-GEN)

Właściwie, okazało się, że po pominięciu levelu7 (na Alaskę niestety się nie wybieram narazie) od biedy wszystko mam. Braki główne to rzeczona kurtka, w następnej kolejności spodnie gore (kiedyś miałem, ale ktoś mi zutylizował chyba), spodnie softshell i podmiana polaru na sweter puchowy. Kurtka softshellowa o wymianę piszczy, ale póki działa, to działa. Z wiatrówki rezygnuję.

Tymczasowo na narty jakieś spodnie mam, ale jakby ktoś widział fajne spodnie z gore-texu o technicznym kroju, i najlepiej czerwone, to proszę o znaksygnał (hehe o ile ktokolwiek doczytał aż do tego miejsca
  )
Wytrwałych pozdrawiam serdecznie 

środa, 7 listopada 2012

Pokochaj drogę.


   Wygląda na to, że lubię wtorkowe wieczory. 
Trochę nie lubię spadającego łańcucha, za to skórzane rękawiczki (nie, nie z mamuta) na rowerze spisują się świetnie. 
Wrzuciłem do zena nową porcję muzyki- trochę fajnej salsy, reaggetonu i libertango w 9 wersjach. Energetycznie. Do tego stopnia, że wspinałem się również ze słuchawkami na uszach. 
Z jednej strony takie odcięcie się od bodźców zewnętrznych pozwala skupić się na celu ( cytaty znad biurka?- "Tu i Teraz" i "Wstań i Biegnij") z drugiej ta muzyka i koło na wrocławskim bruku pomaga "Pokochać drogę"  co prawda dosłownie, ale od czegoś trzeba zacząć. 

   Moje umiejętności taneczne niestety nie są powalające. Powiedzmy, że "ujdą w tłumie". Pracuję nad tym. Może mało intensywnie, ale niestrudzenie. Czasem tylko zapomnę się na ścianie, albo kolega/ koleżanka namówi, żeby zostać dłużej. Dzisiejszym problemem na salsie był brak tłumu. 
Jak wszedłem na zajęcia, myślałem, że jakiś ważny mecz dzisiaj, bo nie było ani jednego chłopaka. Dziewczyn czekało 6, lekko licząc.  Z każdym otwarciem drzwi miałem nadzieję, że ktoś przełamie mój monopol na płeć, i za trzecim, czy czwartym razem się nie zawiodłem  Koniec końców, było nas chyba czterech na przynajmniej dwa razy tyle dziewcząt. Dobrze, że to ma być zabawa. Bez większego spinu i jakoś poszło. Bachata wciąż oblegana, ludzi coraz więcej na zajęciach, tu również dzisiaj Pań było więcej, ale to już tradycyjnie (na Cubanie ostatnio przeważali Panowie)

   Wracając do domu pogwizdywałem znowu. Ponoć to niekulturalne jest, ale jak mam dobry humor, to coś mi gra w środku, i się wyrywa. Krótko pogwizdywałem, bo dogoniłem koleżankę, z którą pokonałem połowę drogi miło konwersując. Jak tylko ją pożegnałem, o mało nie wpadłem pod samochód, przejeżdżając przez pasy (dobra, na czerwonym) bo mi znowu spadł łańcuch. 
Jutro coś z tym zrobię.

sobota, 27 października 2012

Sobotni wieczór.


   Pogoda urocza. Zimno, mokro, ślisko, paskudnie, wieje, zacina i nie chce się z ciepłego wychodzić.
Skoro już i tak trzeba wyjść, to z pożytkiem.

   Po drodze od siostry, zajechałem na basen. Jakoś ostatnio zaniedbałem ten przybytek na rzecz roweru, ale aura nie sprzyja kołowaniu, więc na stare śmiecie przywiało. Kolejka jedna na trzy osoby, pozostałe kasjerki uśmiechają się zachęcająco. Wewnątrz całe rzędy szafek puste, przebieralnie wolne, słowem raj. Nawet mydło w podajnikach było! Na czterech torach było nas raptem dwie osoby. Puchy!
   Może fajniej by było, jakby drugą osobą była urocza blondynka, ale pewnie urocze blondynki mają ciekawsze rzeczy do zrobienia w sobotni wieczór, niż pływanie. Pewnie dlatego głównie, że są urocze.
Klimacik był przyjemny, nad wodą unosił się opar podświetlony delikatnym blaskiem reflektorów, woda kojąco falowała i lekko fosforyzowała błękitem. Cisza, spokój, ciepło, nad głową czarne niebo a powolny rytm uderzeń liczył czas do końca godziny.
   Wyszedłem bardzo zrelaksowany, w ostatniej minucie. Nie chciałem jeszcze iść, i nawet nie przez pogodę. Po drodze z samochodu do domu pogwizdywałem wesoło. Sąsiadka, która snuła się z psem pod klatką- byle bliżej- popatrzyła na mnie jak na wariata.
  Pogoda urocza, jak mówiłem! A! Zdjęcie- puchy i blondyna. Mam nadzieję, że Andy się nie obrazi 

piątek, 26 października 2012

Cool


   Trzeci dzień słucham "Libertango" w przeróżnych wykonaniach. O dziwo, co odkryłem przed chwilą, temperamentem największym wykazała się KAYAH. Chwała, Sława  Przekonany byłem, że to jakaś grubymi milionami zmotywowana sława międzynarodowa do Bondowego filmu kawałek nagrała. Polecam, jeśli klimat wam odpowiada. 

   Dziś byłem na koncercie tanga argentyńskiego w synagodze. 
Jak zwykle akustyk musiał na głowie stawać a i tak na początku było ciężko. Zespół za to rewelacyjny. Klimat świetny. Grali trochę swoich autorskich, i trochę aranży tradycyjnego tanga- nie żebym się znał... cytuję Fajnie pocinali na czterech akordeonach, poza tym silna ekipa smyczkowa i fortepian. 
Jak dla mnie wokal bardziej do teatru się nadawał trochę, ekspresję w każdym razie miał dużą Dziewczynom się podobało ponoć. Zresztą.. taki pan macho prosto z Buenos Aires w czerwonej koszulce i czarnych spodniach.. klimatycznie się na scenie prezentował. 
Ogólnie malowniczy byli, i oko się cieszyło wespół z uchem.
Zdjęć nie robiłem, pooglądacie se w gazetach  tak tylko, żeby było do czego opis zrobić kliknąłem w telefon. 

   Fajnie bo tanio, a nawet miejsce siedzące miałem.
Śmiesznie, bo prosto ze ściany na kulturę pojechałem, dobrze, że na Fpince warun jest sanitarny 

   Wcześniej zrobiłem ostatnie zakupy w ramach urodzin moich, i mam mikrofon, statyw i interfejs nowy  tylko o słuchawkach na dużego Jacka nie pomyślałem, nagrałbym wam coś na nowym sprzęcie  I znowu- nie żebym umiał, ale sprzęt jest to pomęczę. Kto nie chce, może nie słuchać, prawda?  To już jutro.. chyba że po treningu ruszyć ręką nie będę mógł. 

   Nie wiem jak Wy, ale ja z niecierpliwością czekam jutra.. czyli dzisiaj właściwie  Jak co dzień. Bo jutro zawsze jest tyle świata do odkrycia, nie? Tyle do stworzenia i do zepsucia (ech!) Takie życie. Się zepsuje, to się naprawi. Kto, jak nie my. Positive way!

środa, 24 października 2012

Stuk!


No i klamka zapadła. Własny Breedlove całkiem niezużyty, piękny, dźwięczny, z kabelkiem i stroikiem, najdroższymi strunami i całkiem fajnym firmowym pokrowcem. Strach zabierać gdzieś bo zepsują! 

wtorek, 23 października 2012

Sernik.


Taka mnie naszła refleksja z rana: znam tylu wspaniałych ludzi i oni wszyscy są mi życzliwi. Mówiłem wam już, że jesteście fajni?  Kocham Was wszystkich! Podkarmianie sernikiem co prawda uważam za dywersję, ale pójdzie w mięśnie, nie? Gorące kakao! Buziaki.

piątek, 19 października 2012

High five!


   Dziś po drodze z pracy spotkałem kilku przyjaciół. Zaprosiłem ich do mnie, powspominamy, jakie przygody razem przeżyliśmy. Zdawało mi się co prawda, że zostawiałem porządnie posegregowane w pudłach, ale może to złudzenie było. Łatwiej za to dało się wejść na trzecie piętro. Gdzie ja ich pousadzam teraz...

czwartek, 11 października 2012

Mamuty


   Podsumowanie dzisiejszego dnia- Koło! Siła! Kolacja....
   Przywiozłem biurko nowe, wypasione takie, że mi się mordka cieszy na myśl o ustawianiu tego grzmota i zapełnianiu skarbami. Ledwo się zmieściło do mojego ładownego samochodu- ale teraz mam blatu na jakieś 3 kompy i obiad jednocześnie (160x85cm). Nie spodziewałem się tylko że będzie tyle ważyć. Pakowanie do wozu jakoś poszło, wnoszenie na 3piętro zajęło 10 minut walki.Siła!
   Byłem na Grunwaldzie w zagłębiu rowerem, a potem na ścianie. Rezultat- nowa zajefajna czapka w sam raz na baldy i nadchodzącą aurę. Wracałem już w czapce, i doceniam.. Dzięki Monia.
Znacie ten tekst?: "A czy Natura w kolebce Myślała o tym dokładnie Po co jej wielkie mamuty? Ani wygląda to ładnie, Ani z nich skóra na buty. Nie ma co pytać kolego, Robiła i tak jej wyszło..." (cytat z pamięci więc może być niedokładnie)
   Tak mi się skojarzyło, bo lubię, śpiewamy go czasem Mamie naszej (czyli Mamutowi kolokwialnie) a tak serio oczywiście i Mama i Czapka są rewelacyjne (Mama nawet jeszcze lepsza). Czapka też Mammuta
  Biurko kwalifikuje się do mamutów z racji rozmiaru, wagi i, być może, wieku. 
Wracając z panelu odwiedziłem siostrę na chwilę. Nie pograliśmy co prawda na Wii, ale zjadłem pomidora, 3 śliwki, jabłko i jedną bardzo chudą drobiową kiełbaskę. 
Generalnie wieje już na rowerze i trzeba w rękawiczkach jeździć  Najlepiej futrzanych, z mamuta 

sobota, 8 września 2012

KOŁO!


Dawno nie czułem takiej lekkości bytu jak dzisiejszego popołudnia, przemierzając wrocławskie ulice na wysłużonym góralu. Może to ten wiatr we włosach, może dobra muzyka w uchu, może dlatego że na ściankę, a może rześkie powietrze po deszczu. Może też dlatego, że dość już miałem całotygodniowego kieratu.

Wolność. I to bez tankowania 
Czyste piękno wysiłku. Napieranie z całej siły na pedały. Pęd. Zgrzyt hamulców. Przechyły na zakrętach. Wokół rynku, koło Uniwerku, nad Odrą, tysiąc mostów, parki, skwerki i uśmiechający się do siebie członkowie tajnego bractwa- Rowerzyści. Kolega wie jak dojechać, kolega pyta gdzie dworzec, koleżanka co prawda zajechała drogę, ale tak ujmująco się przy tym uśmiechnęła...

Rezultat, w każdym razie, przerósł oczekiwania. Lubię To!

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Biesy.


   Bieszczady krainą wilka są. I krainą turysty. Pieszego dodajmy 
Fascynujące jest to braterstwo szlaku. Wspaniali ludzie tworzący specyficzny klimat. Pewnie, że ludzie są różni. Mądrzy, głupi, pyszałkowaci, nieśmiali, w zdeptanych do niemożliwości trampkach, w trekach za 700 zł które słynne bieszczadzkie błoto widziały ocierając się o sąsiada w kolejce po lody w Cisnej. 
Ważne, że są. Szlak jednoczy. Schroniska są jego przedłużeniem. Już tęsknię za domem w plecaku, jedzeniem z ogniska i uśmiechami o poranku ludzi, których nie rozpoznałbym inaczej bo dosiedli się do ognia w środku nocy, gdy oczy wpatrzone były już dawno w zawsze zbyt drobny druk śpiewników. 
Te uśmiechy są dla mnie ważne. Cenne. 
Pouśmiechałbym się do kogoś 

sobota, 11 sierpnia 2012

Starocie

Natknąłem się dziś wieczorem przy przeglądaniu dysku.

      Jordana 12 

Miałem kiedyś ducha dzikiego, a wesołego.
   Wypełniał mnie znienacka, krzyczał głośno, od czasu do czasu podskoczył i trzasnął obcasami, tu puknął, tam stuknął, dawał o sobie znać.
Tłamsiłem go w sobie i przykrawałem do granic normalności by nie wyjść na furiata. Dobrze mi z nim było.
Aż pewnego razu duch mój wesoły, a dziki dostał tęgiego kopa w tyłek. Naprawdę niespodzianie.
   Teraz chodzę cicho i konkretnie. Pijam ciepłą herbatę. A on siedzi skulony w cieniu mojej głowy i drży. Boi się, nie rozumie, nie wierzy, że może już wyjść.
Czasem wołam go głośno, od czasu do czasu podskakuję i trzaskam obcasami, tu puknę, tam stuknę, bo dobrze mi z nim było. Nie wierzy.
Ostatnio stłukłem kubek. Niespecjalnie. Przypadkiem. Może on ma już dość herbaty... i ...niedługo wyjdzie????

środa, 11 lipca 2012

Poziomki


   30 stopni upału codziennie, 104 kilometry i piekielne roje GZÓW.. brrr 
 nadawały tempo.
Było po prostu rewelacyjnie!
Najdłużej pewnie będę pamiętał poziomki, prysznic pod wodospadem i rozkładanie się na cmentarzu.
Bo jak to zapomnieć:
Wieczór upłynął jak zwykle przy gitarze, i nie do końca jak zwykle przy wiśniówce i jagodówce- w związku z czym wstałem rano pierwszy.
   Wprosiłem się koleżance na spacer.
Poszliśmy szukać zasięgu (mało romantyczne ;)) który ponoć objawiał się koło cmentarza. Cmentarzy w okolicy jak mrówek, ale trafiliśmy na bardzo sympatyczny, położony w 1/3 łagodnego zbocza porośniętego wysoką trawą. Zasięg był, ale okazało się że musimy godzinkę poczekać na odpowiedź.
Poranne słońce suszyło resztki rosy, drewniane krzyże z charakterystycznymi daszkami rzucały wyraźne cienie, a my dla zabicia czasu poszliśmy szukać poziomek.
Poziomki rosły wyżej, przed nami roztaczał się widok na dolinę, dołem wiła się dróżka a horyzont zamykały brzuchy beskidzkich grzbietów.
   Szukanie aromatycznych, czerwonych drobin wśród zieleni wciągało. Czasem zawiał wiaterek, słonko prażyło, poziomki rozpływały się na języku.
W pewnym momencie dobiegł nas głos. Ba! żeby to.. Zaśpiew łemkowski niósł się doliną i zbliżał do nas klęczących w trawie. Z góry dobiegać zaczął brzęk dzwonka i beczenie stada owiec. Śpiew umilkł niestety gdy baca nas zobaczył, ale te kilka chwil było magiczne.
Zresztą dalej też było fajnie. Wesoło posłuchać jak się sympatyczna krakowianka przegaduje z chłopkiem zaciągającym góralskim akcentem
  Zostaliśmy jeszcze chwilę, a potem zeszliśmy w ślad za owcami w dolinę. Dogoniliśmy je nawet i miło się szło patrząc na to kłębowisko młodych i dorosłych, już nie do końca białych zwierząt. 
   Baardzo fajny spacer. Poziomki!

poniedziałek, 11 czerwca 2012

Plecak, dym, sikorki i biedronki


Obiecałem relację z wyjazdu  Troszkę się rozpędziłem, ale co poradzę, że było fajnie.

   Dzień pierwszy.

Piątkowa wizyta w pracy- i weekend liczy się od nowa.
Czwartek był tradycyjnie dniem uciech 
 Ścianka, pranie, a nawet okazało się że zajęć z salsy nie odwołali więc full wypas. Na dodatek się WYSPAŁEM, ekstazę więc chłonąć mogłem bez filtra zmęczenia. Piątek zaczął się od leniuchowania w łóżku do 6.25- bo to przecież jak sobota. Na budowie oczywiście byliśmy sami, żadnych młotów nad uchem, cisza, spokój, samotna wiertarka pokonywała czasem opór materii. Z rzadka rytm wybijał młotek. Mimo tak komfortowych warunków udało nam się zmęczyć i ubrudzić już o 13.00
Niedługo później zaprzestaliśmy rozrywek wszelakich i ogłosiliśmy fajrant.

Decyzja.
W domu czekał prysznic i nędzne resztki w lodówce. Skorzystałem. W międzyczasie wrócił Chojrak i zaczął się pakować. Jakoś w natłoku zajęć tygodniowych nie przyswoiłem że jadą w góry. Zaproponował ostatnią szansę na decyzję. Pojechałem. 15 minut pakowania, w tym ostatnia smutna konserwa z rybą w pomidorach oraz karimata na wypadek, gdyby jednak nie było dla mnie miejsca w schronisku, zakupy spożywcze w tzw. międzyczasie na postoju i byłem w pełni gotów na 3-dniową wyprawę. Dobrze mieć wprawę i sprzęt pod łóżkiem.

Reminiscencje.
Dojeżdżając do celu mieliśmy okazję podziwiać dorodne, ciemne chmury obrywające się na zboczach i znikające w deszczu szczyty. Wysiedliśmy, zmokliśmy, sprawdziliśmy że wyciąg już nie jeździ (sic!) i ruszyliśmy pod górę. Droga Bronka Czecha i ścieżka pod reglami- lekkie podejście, równa ścieżka. Poncho na plecy i krok za krokiem parliśmy ku Odrodzeniu. Przypominały mi się wszystkie „Granice” gdzie po prostu musiało padać. Po godzinie przestało lać i można się było rozfoliować i odparować trochę. Za to zaczęło się robić grząsko gdzieniegdzie- i znów reminiscencje w postaci Słynnego Bieszczadzkiego Błota.

Fotograf- amator.
Wyszedłem z chmur, a może to one sobie poszły. Grunt że słońce wiszące dwa palce nad horyzontem podziwiałem w otoczce świeżo błyszczącej soczystej zieleni i śpiewu ptaków. Napawałem się. Chciałem nawet zabrać ten widok ze sobą, ale akurat aparatu nie wziąłem. Z pewną dozą niepewności wyciągnąłem komórkę. Zrobiłem zdjęcie. Obejrzałem. Stwierdziłem że chyba ponapawam się na zapas. Zbierałem zachwyt jakieś 10 minut. Zdjęciu można nadać tytuł „Zielony dym w niebieskiej mgle”. Bez metafor. Proszę bardzo- dzielę się z Wami.

Zrozumcie nas.
Nadzieja na ucieczkę od kibiców okazała się płonną gdy tylko przekroczyłem próg schroniska. Za to przywitały mnie uśmiechnięte twarze przyjaciół. Odparowałem, zjadłem, wypiłem, pogadałem. Poczekaliśmy, aż Chojrak dotrze z nowymi strunami i zaczęliśmy szarpać i kręcić. Po każdym szarpaniu trzeba było pokręcić..
 .. nowe struny tak mają. Na szczęście repertuar turystyczno- szantowy niewrażliwy jest na drobne odchylenia od tonacji tak wokalistów jak i instrumentalistów. Wycie do księżyca zakończyliśmy na prośbę sympatycznej koleżanki nocującej na werandzie- „zrozumcie nas- wstajemy o 5”.

   Dzień drugi.
Tupot białych mew.
Obudziłem się wcześnie- w końcu w czwartek się wyspałem. Nie zauważyłem tego radośnie i dziarsko wyskoczyłem z piętrowego łoża. Stuk. Zrobiłem śniadanie co wymagało kilku spacerów po pokoju. Podłoga skrzypiała bardzo wesoło. Współlokatorzy nie skrzypieli nawet ale tylko dlatego że im się tchu nie chciało nabrać. Potem nadrobili. Przy śniadaniu siedziałem z dwoma koleżankami które komentowały poprzedni wieczór retorycznym pytaniem: no i gdzie teraz są ci wczorajsi grajkowie 
. Odpowiedziałem że tutaj.. po części przynajmniej i poszedłem po skrzypiącej podłodze po gitarę aby im troszkę do kotleta pograć.

Godzina drogi.
Droga do Domu Śląskiego była przyjemna i niemęcząca. Na postojach m.in. robiłem za nadwornego fotografa wycieczki pełnej Słowaków, która chciała mi się odwdzięczyć alkoholem. Przystałem na ciastko. Poza tym wlazłem (i co ważniejsze zlazłem) na Słonecznik, posiedziałem na nim czując się troszkę jak na maszcie jachtu gdy na pokładzie praca wre. Przy kotłach wyciągnąłem gitarę. Pośpiewaliśmy i jakoś tak fajnie i nastrojowo było. Zabawne że spacerowicze robili nam zdjęcia jakby przynajmniej jeden z nas był białym niedźwiedziem.

Śnieżka.
Po obiedzie weszliśmy na szczyt. Ja właściwie wbiegłem prawie. Troszkę niechcący a potem już samo wyszło. Wychodziłem z pokoju ostatni. Jak zszedłem to już nikogo w sali nie było z naszych, a tłumy tragiczne. Stwierdziłem że pewnie poszli i ich dogonię. Przyspieszyłem więc i truchtem dotarłem pod łańcuchy. Jakoś w 1/3 drogi na szczyt (gdy minąłem już kilka wycieczek) stwierdziłem, że jednak nie wyszli jeszcze.. ale przecież nie będę wracał. I tak w subiektywnym czasie 10 minut zrobiłem Śnieżkę. Zdyszałem się wreszcie.

Zrozumcie nas II
Kolejny wieczór przy gitarze- tym razem nawet życzenia publiczności były i jakoś tak bardziej gremialnie śpiewaliśmy. Ponoć, bo siedziałem tyłem do sali, i nie bardzo miałem okazję podziwiać. Dosiadły się do nas koleżanki nauczycielki i nawet piwo nam postawiły, nie wierząc, że nie piję. Koledzy dali radę. Bar zamykano o 20.00. Pani przyszła i poprosiła żebyśmy sobie nakupili na zapas bo ona musi niestety zamknąć. I tak przesiedziała pół godziny więcej. Przenieśliśmy się do innego pomieszczenia na dole. Około 21.30 przyszła jeszcze jedna pani uśmiechnięta i ucieszona tym, że się dobrze bawimy. Zapytała czy na pewno nie chcemy nic z kuchni bo ona też kończy i zamyka

 Dbali o nas. Miło. Akustyka była tragiczna i ja strasznie się męczyłem hałasem i tym że nie słyszę co śpiewam. Poszliśmy spać o 23. Ośpiewani (niektórzy) i opici (niektórzy).

   Dzień trzeci.
Śniadanie.
Strasznie się w nocy przewracałem na boki. Brakowało stabilizacji w postaci jakiejś przytulnej koleżanki pewnie. Rano wstaliśmy wszyscy nawet równo, bo doba hotelowa tylko do 9.30. Manele do garbów i na dół na śniadanko. Przy stole gitarka i zmęczone gardła trzeba było rozgrzać. Znajome z wieczornego wycia miło się uśmiechały od sąsiedniego stolika. Fajnie jak Cię wita rano czyjś uśmiech. Lubię to! Wyjadłem wszystko co miałem w plecaku poza kilkoma sezamkami i batonikiem muesli. Pół butelki wody i sprzęt. Cała zawartość plecaka. Teraz to można chodzić. Nawet gitarę oddałem już bo jechała innym samochodem. Za to dostałem radio. Miły relaks, ostatnie dogranie tras powrotnych- schodziliśmy na trzy ekipy, wracaliśmy na dwie, i w drogę.

Tele.
W związku z doświadczeniem poprzedniego dnia w bieganiu na szczyt, stwierdziłem, że pocisnę szybciej. Kupiłem sobie mapę na wszelki wypadek, choć szlak prosty i nie było się gdzie zgubić. Zapiąłem się, ściągnąłem szelki plecaka i ruszyłem rozgrzać się pod górę. Po drodze pogadywałem trochę przez krótkofalówkę z ekipą z tyłu. W pewnym momencie usłyszałem pytanie: „to ty dochodzisz do punktu widokowego? Poczekaj, to zrobię zdjęcie”. Ponoć nie widać że się uśmiecham bo tele za słabe.



Sikorki w kosodrzewinie.
Pobiegłem dalej. I tu niespodzianka- sąsiadki ze śniadania wypoczywały na kamieniach wśród kosodrzewiny. Porozmawialiśmy. Pouśmiechaliśmy się. Okazało się że szukają transportu, a u nas dwa miejsca w drugim samochodzie były wolne. Zacząłem wywoływać ekipę przez radio i wyszedłem na faceta ustosunkowanego. Że wcześniej tego nie zauważyłem to skandal. Stałem na szczycie góry pod bezchmurnym niebem i wrzeszczałem w radio: „Jezus! Zgłoś się!” ..taaak, miałem dla Was jakieś tablice, ale ciężkie były w trzy d.. diabły znaczy. Niestety z chęci pomocy nic nie wyszło bo do kierowców nie szło się dodzwonić. Szkoda. Pouśmiechałbym się jeszcze. Przy miłej konwersacji zeszliśmy do schroniska, a potem one odbiły do Karpacza. My dalej- Na Okraj!

Biedronki.
Koniec trasy bez przygód. Przebiegłem się do Kowar, poczekałem na resztę pod wiatą, podsuszyłem koszulkę na krokwi. Karkonosze żegnały mnie deszczem i kolejną reminiscencją- w restauracji w Kowarach mieli ładną zastawę z bolesławieckiej ceramiki. Bardzo dużo endorfin wydziela się podczas biegania po górach. Świetny wyjazd. A.. w Kowarach są dwie Biedronki.

piątek, 4 maja 2012

Cichy plusk.


   Słońce, ciepło, rytm podróży wybijany ramionami o zieloną toń. 
Przewijająca się w głowie melodia pieśni pracy na długie pociągnięcia.
Muśnięcie twarzy wiosennym liściem pochylonej nad wodą brzozy.
Wieczorne rozbijanie obozowiska, znoszenie drewna, noc z gitarą przy ognisku.
Komary.

piątek, 20 kwietnia 2012

Gapa.


   Wychodząc w rejs wszystkie troski zostawiam na brzegu. 
Banał. Fakt. Zostaje zawsze cowieczorna nostalgia kapiąca w kubryku ze strun prosto w pudło gitary. 
Takie oderwanie od ciążących na sercu/głowie/portfelu spraw odświeża. Daje wytchnienie. Resetuje. 
Wynika to pewnie głównie z konieczności skupienia na "Tu i Teraz",zaabsorbowaniu wykonywanymi czynnościami. Błędy drogo kosztują.
   Przy wspinaczce jest podobnie. Co prawda wyprawa "na górę" trwa minuty a nie tygodnie, ale aplikowana regularnie działa. Uzależnia. Przecież sport to zdrowie.
Efekt jest niezbyt trwały, za to silny.
   Wczoraj w pracy, zauważyłem murek. Stary. Rudy. Większość cegieł zdrowa, spoiny częściowo puste. Idealny. Po południu grzał się w promieniach wiosennego słońca. Kłuł mnie w oczy. Znosząc narzędzia po skończonym dniu zatrzymałem się przy nim. Odniosłem narzędzia pod bagażnik. Wróciłem i oparłem się o ciepłe i chropowate cegły. Zdjąłem kurtkę i chwyt za chwytem wszedłem i zszedłem. Wsiadłem do samochodu i pojechałem do domu.
Narzędzia zostały.
   Następnym razem zmienię buty na rude. Przecież jeżdzą na tylnym siedzeniu.