niedziela, 19 października 2014

Pinokio


Pinokio: (używa życia pełnego przygód) - Juhuuu! Światowcy! Zróbmy jakieś przygody!!! Polowanie na żyrafy, hę? 

   Och jak mi się za wędrówką po szlaku stęskniło. Jak to powiedziała Miłka, u mnie nie może być normalnie. Od trzech tygodni planowałem że weekend spędzę z plecakiem i namiotem. Za każdym razem coś wypadało w ostatniej chwili i nie ruszałem w drogę. W poprzedni weekend nawet już byłem spakowany ale szef poprosił o spotkanie w niedzielę... które z resztą się w końcu nie odbyło.
   W tę sobotę padało. Przemokłem kompletnie ale z determinacją zaraz po robocie wskoczyłem pod gorący prysznic, machnąłem graty do auta i Podjechałem do Mandal.
Tam byłem umówiony z kolegą ze ścianki który obiecał pożyczyć mi mapę i doradzić trasę. Domek jego znalazłem jedynie raz pytając sąsiadów o drogę tylko potem wszedłem niechcący od strony ogrodu. Cudowne miejsce, soczysta zielona trawa (swoją drogą nic dziwnego przy takiej częstotliwości podlewania), płaskie kamienie wytyczały ścieżkę a przeszklone patio wypełnione książkami i dwoma wygodnymi fotelami otwierało się na ogród pozwalając chłonąć przyrodę i doglądać potomstwa (czwórki) jednocześnie wypoczywając.
Skierowany na drugą stronę domu nieco się zagubiłem ale w końcu jakoś udało mi się ujrzeć drzwi wejściowe. Z mapą (1:60 000), radami gdzie dobrze namiot rozbić i dobrym humorem wsiadłem do auta i wyznaczyłem sobie trasę do Ljosland GPS-em. Zerknąłem tylko na głównym ekranie czy kierunek się zgadza i ruszyłem.
Jechało się przyjemnie choć co chwilę padało, czasem zatrzymywałem się żeby zrobić zdjęcie ale nie za często bo chciałem jeszcze wyjść na szlak i godzinę podreptać przed noclegiem. W pewnym momencie dojechałem do Evje- miejscowości o której słyszałem że okolicę ma piękną- i... maszynka kazała mi skręcić w boczną dróżkę, zjechać na parking dla śmieciarek i oznajmiła że jestem na miejscu.
Tiaaa.. po dłuższej chwili orientowania mapy, gps-a, google maps i szukania punktów docelowych ustaliłem że tragedii nie ma. Nadrobiłem może 50 kilometrów w sumie. Nawet się zastanawiałem czy nie zostać w Evje i tu nie potrekkować, ale bez mapy to nie jest dobry pomysł w Norwegii. Szlaki bywają często nieoznaczone.
W ostatniej miejscowości przed Ljosland napotkałem znów ścianę deszczu i ciemno się już zrobiło więc trochę zmieniłem plany.
Zajechałem do sklepu po coś dobrego na kolację (bo w plecaku batony z muesli i termos herbaty tylko) a skoro i tak nie będę tego nosił, to pozwoliłem sobie na szaleństwo. Poprawę humoru po tak niefortunnym rozpoczęciu wyprawy uzyskałem kupując banany(najtańsze owoce tutaj), pół ananasa (w promocji był, bardzo dojrzały) kawior i ser karmelowy (przysmaki których tutaj jeszcze nie próbowałem) oraz białe pieczywo takie do upieczenia w piekarniku (w planie miałem upiec je na ognisku i zużyć z kawiorem i słodkim serem). Radości dopełniła tabliczka gorzkiej czekolady.
   Ljosland jest miejscowością wypoczynkową, jest tam centrum narciarskie, kilka szlaków prowadzących do turystycznych schronisk i dość dużo prywatnych hytt. Wąskich dróżek tam mnogo a Jonny (kolega z Mandal) powiedział że muszę po prostu pojechać kilkoma, popróbować aż trafię. No cóż.. nie trafiłem. Przez chwilę rozważałem nocleg na parkingu pod wyciągiem ale w końcu stwierdziłem że poszukam drugiego szlaku. Plan generalnie miałem taki, by pójść jednym ze szlaków, potem odbić na szlak zimowy (który wiódł środkiem jeziora) i wzdłuż niego dotrzeć do drugiego szlaku, którym zamknąć chciałem pętlę. Jako że nie udało mi się znaleźć szlaku którym chciałem rozpocząć wędrówkę, pojechałem szukać drugiego, co powinno być o tyle łatwiejsze że zaczynał się u stóp wielkiej tamy.
Niech żyje orientacja w terenie. Znalazłem tamę ale szlaku już nie, postanowiłem zatem zanocować u jej podnóża i rano ruszyć dalej. Zaczęło znowu padać. Zjadłem kolację w samochodzie, rozbiłem namiot i wlazłem do niego. Namiocik mam specyficzny, pożyczony od przyjaciela wojskowy model jednoosobowy uszyty z goretexu, niewielki i wtapiający się w otoczenie. Nauczony doświadczeniami z nieprzewidywalnym norweskim wiatrem ustawiłem go obok auta, położyłem się na dwóch karimatach, otuliłem puchowym śpiworem i syty leżałem wsłuchując trochę w szum deszczu a trochę w muzykę lecącą z słuchawek.Po dłuższej chwili takiej nirwany odkryłem że już nie pada, postanowiłem więc zrobić przygody. Wyczołgałem się i zacząłem zbierać drewno na ognisko. Ubzdurałem sobie że jeśli rozpalę je teraz, obojętne z jakim trudem, w trakcie opadów, to rano będzie na tyle żaru a i konary wyschną, że bez problemu je reanimuję i dogotuję sobie herbaty, której zapas powoli się kurczył.
   Krótko mówiąc rozpalałem ogień dwie godziny, okoliczne brzozy były tak mokre i obrośnięte gąbczastymi porostami że paski ich kory za nic nie chciały złapać płomienia. Wynalezione wokół gałęzie były nasiąknięte wodą jak czarne dęby.
Jak już udało się prawie rozpalić, to znów zaczęło padać solidnie. Dotrwałem do momentu gdy dewno faktycznie zapaliło się, dołożyłem stosik grubszych kłód by wyschły i podtrzymały ognisko możliwie długo i znów zaszyłem się w gore-texowej norce. Zmokłem oczywiście więc roznegliżowałem się, pomny porannych problemów z ubieraniem wcisnąłem nieco wilgotne spodnie do śpiwora żeby rano nie były paskudnie zimne i zasnąłem.
   Obudziłem się w jeziorze. No, w kałuży ale jednak. Lodowata woda nazbierała się dokładnie pod tyłkiem, śpiwór cały przemoczony nie chronił przed chłodem (jak to puch- a było 5 stopni) i nasiąkły mi suche skarpetki które ubrałem do snu.. no i oczywiście spodnie na których leżałem. Okazało się że namiot trochę przepuszcza wodę..ale tylko w jedną stronę. Dno miał super szczelne. Wniosek z tego na przyszłość by rozbijać się na lekkiej górce żeby woda spływała na sam koniec namiotu :D Przemarznięty wzułem co mogłem, przeszedłem się na rozgrzewkę i wsiadłem do auta. Ogrzewanie foteli to błogosławieństwo w takich sytuacjach. Rozgrzałem zadek, spodnie położyłem na sąsiednim fotelu, wyciągnąłem ostatnie suche ubranie z plecaka i otuliłem się puchówką. Zasnąłem znów na chwilę, obudziłem się, znów podgrzałem atmosferę i zasnąłem. Rano byłem zdatny do użytku i pogoda się poprawiła. Niestety próby ponownego rozpalenia ognia zakończyły się wraz z ostatnią zapałką z wodoszczelnego pojemniczka. Bułki zjadłem na zimno (na szczęście nie były takie całkiem surowe i smakowały rewelacyjnie z kawiorem). Gorąca herbata po takiej nocy to był napój bogów. Ciekawe ile razy jeszcze będę w takich sytuacjach dziękował rodzicom w myśli za super termos. Po śniadaniu przepakowałem się, rozwiesiłem namiot i śpiwór w aucie i polazłem na tamę. Zwiedziłem, zrobiłem parę zdjęć ale szlaku nie wypatrzyłem. Zebrałem się i podjechałem na ski-center znowu i zagadnąłem przechodzącego turystę z dzieciakiem w nosidełku i psem na smyczy. Pytałem o pierwotnie planowany szlak ale pokierował mnie, jak się okazało, na ten drugi.. obok drugiej tamy. Bo tam w Norwegii jest milion. Ponoć ponad 99% energii elektrycznej w tym kraju jest wytwarzanych ze spiętrzenia wody. A prądu Norwegowie zużywają 5 razy więcej niż Polacy (na jednego mieszkańca).
   Trekowanie było samą przyjemnością. Co prawda droga do schroniska która miała zająć godzinę wg słów Jonnyego trwała prawie dwie.. ale to przez zdjęcia, błoto i jagody. Jagód dużo było i błota. Zdjęć niewiele. A z jagodami to chwile wahania miałem bo część była taka jak u nas, z fioletowym nalotem, a część bez, i z białym miąższem, choć krzaczki takie same więc nieco się obawiałem wsuwając pełnymi garściami owoce że może jednak to nie jagody.. Potem wymyśliłem że one po prostu jeszcze niedojrzałe są i dlatego mało słodkie. Ponoć lato było bardzo suche i w ogóle jagód nie było. Może teraz nadrabiają w zdwojonym tempie. Podczas obchodzenia jeziora przypomniałem sobie jakieś teksty z przewodnika o długości linii brzegowej Norwegii i pokornie obchodziłem kolejne zatoczki starając się wejść jak najwyżej żeby nie zostać zablokowanym przez skały i wodę. Raz tylko przyszło się zsuwać po skale wzdłuż rysy a i to tylko dla skrócenia drogi. Wracać nie musiałem nigdy. Właściwie niedaleko już miałem na najwyższy okoliczny szczyt ale się powstrzymałem bo nie wiedziałem ile zajmie mi jeszcze ta nowa przygoda a chciałem bezpiecznie zejść ze szlaku przed ciemnością. W górach nie ma co chojraczyć szczególnie jak się jest samemu i w nieznanym terenie.
 Hyty w Ljosland są całkiem inne niż nad morzem. Zbudowane z bali, malowane na czarno i pokryte torfem wyglądają jak dwory wikingów sprzed wieków. Ładne. Pusto było wszędzie, tylko kilku weekendowych wędrowców pakowało już samochody i zbierało się do miasta spowrotem. Jesień pełną gębą.
   Jeszcze tu przyjadę pochodzić, przejdę jakiś dłuższy szlak, a tymczasem mam jeszcze kilka marzeń. Chciałbym popływać w canoe na norweskich jeziorach, Zrobić zdjęcie na języku trolla i wejść na Kjerag. Chciałbym zobaczyć Bergen o którego sławie za czasów Hanzy czytałem trochę, przejechać się koleją do Flamm, zobaczyć tutejsze skanseny i posłuchać ludowej muzyki. W kolejce są też Lofoty oczywiście i zorza polarna, łosie i renifery, żagle i tradycyjna norweska kuchnia, no i naturalny taras widokowy- Preikestolen. Jest plan. Ktoś chętny?









poniedziałek, 29 września 2014

Wiara


No to Wam napiszę w końcu o Gdańsku ;)
   Z góry przepraszam jeśli ktoś uważa że wywlekam cudze sprawy tutaj, ale.. to wszystko przez brak wiary w ludzi ;) no i bez konkretów przecież.. i czekałem cały miesiąc na jakiś happy end ;)
   Podróż do Norwegii z Polski odbywa się w moim wypadku kilkuetapowo- Wrocław- Gdańsk- Kristiansand- Vigeland- Ramsland. Do Wrocławia podwożą mnie rodzice, potem polskibus/pociąg, samolot, autobus, autostop/kolega z pracy. Na każdym z tych etapów przygoda jakaś się trafia, człowiek ciekawy, opóźnienie, niesamowity zbieg okoliczności, darmowy przejazd z poczęstunkiem, awaria bądź inne wesołe zdarzenie. Czasu na te przygody wiele bo podróż trwa minimum 14 godzin. Przy ostatnim pobycie w Polsce wymyśliłem że jednak zabiorę auto do Norwegii w związku z czym ominęłyby mnie kolejne wizyty w Gdańsku a jakoś nie było czasu żeby go zwiedzić dokładniej.
Niewiele się zastanawiając postanowiłem zatem pojechać na wybrzeże wcześniej- by być tam wieczorem i spędzić całą noc na gdańskich uliczkach. Umówiłem się jeszcze na spotkanie z koleżanką, ale to nie doszło jakoś do skutku. Wylądowałem zatem na dworcu pkp około 21 z ciężkimi tobołami i niezbyt sprecyzowanym planem włóczęgi. Toboły zostawiłem w automatycznej przechowalni (jako że raz już z niej skorzystałem kiedyś nie było zaskoczeń.. nie to co na dworcu w Kristiansand któregoś razu) a do małego plecaka wcisnąłem trochę jedzenia, aparat, puchówkę i kilka drobiazgów podręcznych. Właściwie ochotę miałem na towarzystwo. Tutaj chyba wtrącić muszę że jako iż poznawać ludzi lubię, nie stronię przed jakąkolwiek okazją do tego i kiedyś wygrałem w konkursie weekend w Krakowie oraz roczny abonament na sympatycznym portalu randkowym. W pierwszym odruchu zatem odpaliłem aplikację odpowiednią i zaczepiłem parę osób (płci przeciwnej, żeby nie było) z nikłą nadzieją na jakiś fajny kontakt. Oczywiście nic z tego nie wyszło, ale odkryłem zabawną rzecz- mianowicie w apce na smartphona można było włączyć gps i na mapie zobaczyć gdzie są inni zlokalizowani użytkownicy. Nawet był tam jakiś tryb używający kamery i podejrzewam że miało to działać jak sławetne okulary google- pokazywać w tłumie kto na imprezie jest singlem jeszcze.. czego to ludzie nie wymyślą :D Pewnie i tak nie działa :D. Tak sobie łaziłem więc po uliczkach bawiąc się najpierw telefonem, potem podziwiając starówkę a w końcu robiąc zdjęcia. Żeby nie było za dobrze, oczywiście statywu nie miałem a bez niego mój aparat nie współpracuje nocą. Trzeba się przed nim kłaść, błagać na kolanach, polerować bruk różnymi częściami ciała a i tak nie wiadomo jakie będą efekty. Nie wiem czy pamiętacie jak wysiadywałem na rynku wrocławskim pod Fredrą i liczyłem warkoczyki? To ten czerwcowy tegoroczny wpis, jeśli ktoś nie pamięta. Tym razem nie liczyłem warkoczyków ale uśmiechałem się do fajnych dziewczyn i cieszyłem z nieśmiałych odpowiedzi. No i panie z parasolkami też były. Pierwsza mnie zaczepiła ale o mało języka nie połamała na słowie striptease :) Podziękowałem grzecznie i poszedłem dalej. Druga nic nie mówiła ale zakaszlała głośno i przemknęło mi przez myśl że przy tak postępującej degradacji (pierwsza, delikatnie, mało rozgarnięta, druga chora) muszę uciekać przed kolejną bo może być strasznie. Oczywiście był to taki żarcik wewnętrzny (nietaktowny, to fakt) i z ciekawością szedłem dalej. Trzecia pani z parasolką z daleka wyglądała jakby miała fryzurę czarownicy. Uśmiech mi się zabłąkał na usta ze względu na trafność przewidywań ale gdy zbliżyłem się, okazało się że jest całkiem fajnie. Fryzura była w planowym nieładzie a generalnie nie rzucała się w oczy bo pani była ładna. Na dodatek potrafiła przemawiać ludzkim głosem i to jakim. Jak usłyszałem ten miły, delikatny i ciepły głos to mi się prawie nogi ugięły ;) I słowa były sensowne, i ludzkie.. W każdym razie wdałem się w bardzo miłą rozmowę- w końcu nie spieszyło mi się a pani również chyba nagabywania miała troszkę dość. Co prawda pracę wykonywała sumiennie i zapraszała bardzo serdecznie ale w końcu pożegnałem się i poszedłem dalej. Jeszcze jedna pani z parasolką mi się trafiła, sympatyczna i konkretna. Też jej (mam nadzieję) i sobie (z pewnością) trochę czas umiliłem, po czym posnułem się ku kanałowi w oczekiwaniu na opustoszenie ulic dla lepszych ujęć. Co jakiś czas oczywiście bruk polerowałem z aparatem. W końcu dość miałem i stwierdziłem że czas najwyższy odebrać torbę, wskoczyć w nocny autobus i wypocząć na lotnisku chociaż trochę. Była może pierwsza w nocy. W drodze powrotnej minąłem jeszcze raz tę najmniej rozgarniętą parasolkę (numer jeden) i okazało się że też da się z nią pogadać. Trochę zabawny był widok zastanowienia na jej twarzy jak czytała napis na mojej koszulce... aaa, fajne koszulki znalazłem i zakupiłem. Polecam. Ta mocno frapująca koleżankę z parasolką wyglądała tak- prawda że fajna?

   Jak już doczłapałem na dworzec (a dokładniej pod mcdonalda) natknąłem się na idącą z naprzeciwka zapłakaną dziewczynę. Całkiem ładną, czarnowłosą (ale nie przysięgnę), pociągającą nosem kupkę nieszczęścia. Oczywiście zapytałem czy nie trzeba jej pomóc, na co poprosiła o papierosa. Akurat tym służyć nie mogłem, zatem poprosiła żebym ją odprowadził do jakiegoś nocnego gdzie papierosy można nabyć drogą kupna (nie, ona się tak nie wyraziła ;)). Podczas drogi porozmawialiśmy trochę. Generalnie scenariusz jak z filmu ;) Chłopak ją rzucił właśnie, dla koleżanki z pracy, szefowa jej dała parę dni wolnego na odreagowanie, chce wrócić do mamy do Świnoujścia ale musi czekać aż banki otworzą bo ma kasę na koncie oszczędnościowym i nie może płacić z niego kartą a gotówki ma tyle co na papierosy. Trochę jeszcze opowiadała- że właśnie jej się zaczęło układać, że pracę lepszą znalazła i takie tam. Niestety stwierdziłem że straciłem wiarę w ludzi bo cały czas mi się wydawało że to jakaś ściema jest. Jak tak gadaliśmy to przyszedł do niej sms od szefowej czy czegoś nie potrzebuje ale nie mogła odpisać bo nic na koncie nie miała (generalnie, znaczy, odpisała i nawet nie zauważyła chyba że się nie wysłało). Spłakana i zasmarkana była poza tym, chciała mi przeczytać smsa od tego swojego faceta, pokazywała mi go nawet. Tych wiadomości, jeśli na jeden rzut oka mogę oceniać, mało było podejrzanie, a i telefon jej wypadł ale jakoś tak nieporadnie, teatralnie trochę, jakby na efekt obliczona poza, na wzbudzenie litości i powiem Wam że ciągle się macałem po portfelu- czy go jeszcze mam. Ale generalnie sympatycznie było bardzo. Połaziliśmy, pogadaliśmy, przytuliłem ją kilka razy żeby się nie trzęsła a i puchówka się przydała bo chłodno się zrobiło. Jak nosiło nas po uliczkach to minęliśmy panią z parasolką i głosem (czyli numer trzy). Pozdrowiłem ją z uśmiechem, odpowiedziała tym samym a moja towarzyszka mocno się zdziwiła bo jej też opowiadałem trochę i nic nie mówiłem o ulicznych znajomościach. Za to mówiłem że lubię poznawać ludzi i z nimi rozmawiać co szybko przypomniałem i się wytłumaczyłem :D Namawiała mnie żebym został, bo nie chce czekać sama na ten bank. Dużo historii. O zwierzakach swoich, o tacie co jej spadek zostawił, poszła gdzieś do toalety i zostawiła mi swoją torebkę- dla wzbudzenia zaufania pewnie, a jak siedzieliśmy na przystanku to strasznie się pryskała jakąś perfumą co na mój nos nie pachniała wcale. Wypytywała o Norwegię, stwierdziła że kupi mi bilet na następny samolot żebym tylko został, a potem że jakby miała teraz dostęp do kasy swojej to by ze mną poleciała. A w międzyczasie moja wyobraźnia szalała. Jak poszła do toalety to może zakosiła mi portfel i poszła skopiować karty, perfumy to feromony, nawet jak mnie gumą poczęstowała to odmówiłem- odruchowo, bo po prostu nie miałem ochoty i dużo rozmawialiśmy to co będę za przeżuwacza robił, ale potem mi się wykluł pomysł że to mogły być jakieś dragi. Jak już mi wyobraźnia na ten tor wskoczyła to w końcu wymyśliłem że na pewno się na mnie nastawili jak tę lokalizację w sympatii włączyłem bo oni tak polują. A gadało nam się świetnie.. po danych z profilu pewnie można sformatować taką rozmowę trochę :D No i nie mówcie że nie filmowa intryga ;)
W każdym razie ostatni autobus miałem o czwartej więc do tej pory spacerowaliśmy i gadaliśmy. Mam nadzieję że jej pomogłem- jeśli to nie była ściema to wsparciem i obecnością, a jeśli była to faktem że są faceci którzy naprawdę tylko chcą pomóc a nie wykorzystać sytuację żeby.. wykorzystać sytuację ;) Bo dało się, zdecydowanie.
Zostawiłem jej mój numer bo swojego nie pamiętała a nie mogła do mnie zadzwonić bo nic na koncie przecież nie miała,zaprosiłem do Norwegii i ciekaw byłem czy się odezwie. Pożegnałem się i pojechałem. No i gdyby się odezwała to na pewno bym Wam tej historii nie opowiadał :D
   Aaa jeszcze na sam koniec coś opowiadała o oszustach co naciągają, jakoś tak nieśmiało, jakby chciała wysondować albo delikatnie dać do zrozumienia coś. A jak jej podnosiłem głowę żeby popatrzyła na mnie to mówiła że nie może..patrzeć mi w oczy chyba... tak to zrozumiałem.
No i potem długo zastanawiałem się co mi zginęło czego nie zauważyłem :D konto co jakiś czas sprawdzałem i w ogóle.. brak wiary w ludzi.
Nawet ja.
Ech.
A jakby zadzwoniła to może bym tę wiarę jednak odzyskał... w każdym razie lokalizację wyłączyłem zaraz w autobusie na lotnisko i chyba nie włączę już :D
A żeby nie  było, to dużo się do siebie uśmiechaliśmy i naprawdę ją polubiłem. I jakbym ją spotkał to bym ją lubił nadal bo nawet taki wkręt to mistrzostwo :) a jakoś przed pożegnaniem wcisnęła mi w usta gumę.
   Całkiem zwykłą o ile mogę ocenić :)








A to jeszcze jedna koszulka.. czasem ubieram ją z dumą po pracy

sobota, 27 września 2014

Refleksja


   Kilka dni temu biegłem piękną ścieżką, moją ulubioną ostatnio. Przemoknięty byłem od pasa w dół a w butach wody po kostki bo w trekach biegałem ze względu na deszcz. Mój błąd ;) Motywacji już nie miałem, słuchałem sobie lekcji norweskiego i nagle naszła mnie taka refleksja o spełnieniu marzenia. Wtorek to był, ręce trochę pamiętały jeszcze poniedziałkowe wspinanie i sobotnią pracę przy wyrębie lasu. Tak klimatycznie, siekierą. Frajdę miałem całkiem dużą przy takim niecodziennym zadaniu choć pęcherze jakieś się pojawiły nawet. Dzicz, samotne machanie toporem wśród skał, piękna pogoda i wiatr.
   Wracając do refleksji- ścieżka wzdłuż wybrzeża biegła, wiła się między wzgórzami czasem, odsłaniała co chwilę urocze zakątki w sam raz do wyczekiwania wschodu słońca albo wieczoru przy ognisku. Surowo i malowniczo. Te moje spracowane dłonie, wiatr, morze, skały, chłosta odebrana przed chwilą od natury, dawały mi wielką radość. Stanął mi przed oczami mój ukochany kiedyś komiksowy bohater. Właściwie chyba wszystkie moje pasje miały zaczątek w tej lekturze. Wspinaczka jako świadectwo jakiejś niesamowitej wytrzymałości i zwinności, łucznictwo, żeglarstwo, muzykowanie, nawet ciągoty do rysunku a później fotografii zakiełkowały w moim małym pudełku marzeń podczas pochłaniania kolejnych zeszytów niesamowitych historii o prostym rybaku z północy. Może też to utrwaliło moje, jakie by nie były, zasady moralne.. Może dlatego właśnie kocham drewno i uwielbiam haftowane, ludowe detale prostych ubrań. No i Aaricia ;) Bo chyba domyśliliście się że o Thorgala chodziło :D Teraz na każdym kroku dostrzegam obrazki z tego świata. Wąwozy, samotne, powykręcane drzewa, wszechobecne łodzie,  podejście ludzi z północy do wychowania dzieci(nauka życia a nie wiedzy książkowej w szkole, przyzwyczajanie od małego do samodzielności, spacery w trudną pogodę od przedszkola) i do siebie (nie ma złej pogody- jest złe ubranie) i to drewno wszędzie..
   Trochę mnie zdziwiło że ten pociąg był taki nieświadomy, że nie potrafiłem powiązać tego co lubię, co mi się podoba, z miejscem na świecie w którym chcę być. Jakieś przebłyski miałem, ale bardzo nieśmiałe. Może po prostu nie wierzyłem że takie miejsce jeszcze istnieje :)
   Tymczasem zaniedbałem się trochę- historii kilka już pewnie zdążyłem zapomnieć, ciekawe (albo i nie) spostrzeżenia umykają niezapisane i nawet facebookowe zabawy mnie nie ciągnęły za bardzo.. Swoją drogą o ulubionych książkach napewno napiszę bo to fajne jest i cieszę się że kogoś mogło zainteresować moje zdanie. Dzięki Justyna ;)
Kilka razy zdarzyło się tak że miałem ochotę coś napisać więc wyciągałem z plecaka kalendarz z ostatnich mikołajkowych prezentów (bardzo dobrze mi służy i zawsze mam dla niego miejsce) i skrobałem, nawet czasem kilka stron. Oczywiście potem już, gdy emocje odpływały zapominałem albo stwierdzałem że bazgroły te są do niczego, ale sam fakt pisania bywał całkiem fajny. Jedna z przygód oczekiwała dalszego ciągu ale chyba już się nie doczeka.. może i dobrze bo miałem złe przeczucia :D ale o tym za chwilę.
Z wieści bieżących na ściance kolega potwierdził formalnie że potrafię asekurować i wyrobił mi kartę potrzebną tutaj na panelach (choć ponoć nie niezbędną) zwaną brattkort. Wypełniłem niezbędne formularze, zapłaciłem i czekam aż mi przyślą. Jakoś nie mogę się wybrać żeby w banku wyrobić konto norweskie bo ciągle w pracy jestem, a to potrzebne do dostępu do portalu podatkowego jest, więc trzeba będzie. Nici też wyjdą z planu by przyjechać tu polskim samochodem bo według przepisów celnych mogę jakiś niezmiernie krótki czas na polskich blachach jeździć jeśli tu pracuję i jestem singlem.
Jeszcze muszę załatwić identyfikatory budowlane dla siebie i kolegów, bo takie tu wymogi w pracy, więc portfel spuchnie w plastikowe prostokąciki. Miałem zamiar dziś uciec w góry ale wczoraj wieczorem upiekłem batony muesli w ramach suchego prowiantu i się niestety okazały niejadalne :D Człowiek uczy się całe życie. Dziś kupiłem produkty do wznowienia produkcji ale cały wieczór książkę czytałem więc nici z pieczenia. W poprzedni weekend byłem oglądać okoliczne skały bo dostałem topo od kolegi poznanego na ścianie w Mandal. Przy okazji trafiłem na cudowną zatoczkę w sam raz do biwakowania (z resztą kilka namiotów tam stało), z toaletą nawet, lasem całkiem jak z harcerskich obozów i plażą. Norweskie namioty wyglądają jak tipi. Ciekawe jak jest w środku. Ja przywiozłem pożyczoną od Piotrka norkę gore-texową ale jeszcze nie było okazji wypróbować. Wczoraj wracając z Mandal widziałem rowerzystkę która zapakowała sprzęt biwakowy i ruszyła w trasę. Dziś jadąc do pracy znów ją minąłem (20 kilometrów dalej). Chyba wybierałą się na naszą latarnię. Fajny pomysł w sumie tak popedałować z domem w plecaku. Koniecznie muszę sobie tu jakiś rower znaleźć. A z planowanych zastosowań namiotu jeszcze chciałem wyleźć na te najbardziej znane miejscówki norweskie takie jak preikestolen czy kjerag i tam przenocować przy okazji robiąc jakieś fajne zdjęcia. Plan jest tylko batony mi się spaliły ;) Następne się udadzą. Jutro.
Aaa z niemiłych niespodzianek to transfer w modemie mi się skończył i przez parę dni będzie zamulało a dysk z archiwum zdjęciowym mi padł. Mam nadzieję że się uda odzyskać te wszystkie fotki.








niedziela, 20 lipca 2014

Gronsfjord

   Wczoraj pobiegłem do fiordu. Znowu.
Pierwszy raz byłem tam w środę. Potem w czwartek.. ale po kolei ;)
   W środę zaplanowałem odwiedzić kolejny kierunek w okolicy i dobiec do wypatrzonej na mapie koło stacji benzynowej zatoki Gronsfjord. Wcześniej nad tę zatokę trafiłem całkiem przypadkiem eksplorując kolejne ścieżki w okolicach jeziora w którym pływałem kiedyś. Chodziłem wtedy z aparatem (w dzień bez biegania) docelowo chcąc dotrzeć do tego biwakowego zakątka z poprzedniej środy, i któraś z kolei droga otworzyła się nagle na piękną zatokę rozciągającą na prawo i lewo, i złośliwie się skończyła. Zastanawiałem się przez jakiś czas gdzie mogłem trafić ale bez mapy nie doszedłem do prawidłowych wniosków. Teraz jestem mądry, bo mam garmina w telefonie starym (w którym działa gps) i zrobiłem zdjęcia mapy przy stacji benzynowej. Wreszcie mam wyobrażenie gdzie jestem. Na dodatek dzisiejsza wizyta w Mandal.. jakoś dziś mi ciężko uporządkować narrację więc do Mandal jeszcze wrócę ;) Zatokę w każdym razie widziałem z daleka i chciałem zobaczyć z bliska. Pobiegłem w odpowiednim kierunku i cieszyłem się z równowagi w przyrodzie a dokładniej z tego że ile jest pod górkę, tyle będzie na dół później. droga dość krótka, górki dwie właściwie, a na szczycie tej drugiej rozgałęzienie dróg. W prawo drogowskaz na jakieś hytty (domki letniskowe) a prosto.. z dróżki wiodącej do domków letniskowych w tę drogę na wprost wybiegła panienka w różowej koszulce. W krótkich spodenkach. Z blond warkoczem który bujał się w rytmie biegu. No przecież, że nie pobiegłem w prawo. droga opadała ciągle, ale jakoś zwolniłem. Troszeczkę tylko, ale nie mogłem się powstrzymać przed napawaniem tym widokiem. Na początku wioski panna zwolniła. Może dość miała świecenia tym, no, przykładem, a może jej się trening skończył. Zatrzymała się w końcu i zaczęła dłubać w telefonie a ja pobiegłem w dół. O ile cała droga była zacieniona, o tyle w wiosce wybiegłem na pełne słońce. Pogoda przepiękna, od morza wiał przyjemny wiatr a ja prawie się w głos śmiałem. Z tej mojej reakcji zabawnej na cuda natury. Z radości przebiegniętych kilometrów. Z ciepła promieni słonecznych na twarzy. Ze zmrużonych oczu. Z lekkości szalonego biegu w dół ku morzu. Z fal kołyszących łodzie i rozbijających się o betonowe nabrzeże. Z mewy szybującej w miejscu pod wiatr. I znowu z piękna natury. Droga skończyła się krótkim pomostem na którym chwilkę krótką stałem rozkładając ręce na wiatr i szczerząc zęby do północnego morza. Odwróciłem się i pobiegłem spowrotem, bo, jak większość, i ta droga była ślepa.
   W ramach równowagi w naturze było oczywiście pod górę. Za to gdzieś tam wysoko była pani z opalonymi nogami ćwicząc interwały na podbiegach. Minąłem ją i pobiegłem zobaczyć hytty. Okazały się bardzo fajnym osiedlem z boiskiem do siatki i nogi, piaszczystą, malowniczą plażą ze sterczącą skałą i pływającymi pomostami dzięki którym wbiegłem jakby w namalowany pejzaż. Ciepłe światło rozlewało się po stromych zboczach wyrastających z rzucającej błyski wody. Wiatr rozprostował na całą długość norweską flagę na białym maszcie na szczycie wzgórza ponad portem. Ściany domów lśniły kolorami. Granatową wodę przecinał białą smugą niewielki jacht motorowy.
Znów trzeba było zawrócić i wspiąć się krętą, asfaltową dróżką by zachować równowagę :D Pod szczytem uśmiechnąłem się i machnąłem do koleżanki wracającej spacerkiem z treningu. Do domu miałem jeszcze jakieś trzy kilometry i jedną górkę.
   Następnego popołudnia spakowałem aparat i buty do wspinania i poszedłem uwieczniać wrażenia z poprzedniego dnia. Po drodze zrobiłem dwa proste trawersy wypatrzone podczas biegania. Jeszcze obcykałem tradycyjne założenie budynków wiejskich które podziwiałem przy jakiejś wcześniejszej okazji i czasu mi zeszło trochę więc odpuściłem tę drogę na wprost, bo z osiedla hytt fiord ładniej się prezentował... ;) Na boisku młodzież grała a poza tym niezmiennie było pięknie. Pobawiłem się trochę  aparatem czołgając głównie bo nie przywiozłem dużego statywu jeszcze tylko taki malutki i wróciłem do domu.
   W ten sposób wczoraj znowu pobiegłem do fiordu.
Tym razem wybrałem kierunek na wprost i znów wbiegając do wioski o mało nie wybuchnąłem śmiechem. Tak, znów była piękna pogoda. Tak, przypominałem sobie moją reakcję z dnia poprzedniego. Najbardziej jednak rozbawił mnie fakt że zorientowałem się że oglądam tę trasę pierwszy raz, jakoś nie dotarły do mnie widoki przydrożne przez te opalone nogi w biegowych butach. Chyba polubię tę mieścinkę i będę ją odwiedzał na poprawę humoru. Znalazłem też leśny trakt (żeby nie było) wiodący pod górę więc zacząłem odkrywać kolejne okoliczne zakamarki. Tym razem dobiegłem na szczyt skały, gdzie stała drewniana szopka, kilka ław z kłód i kamieni, dwie huśtawki, palenisko do grillowania i miejsce ogniskowe a przede wszystkim wspaniały widok na całą dolinę i zatoczki które podziwiałem już z dołu. Na drzewie pod szczytem wisiała zalaminowana kartka po norwesku a obok niej dziurkacz INO. Ciekawe kto biega, kiedy i kto te imprezy tu organizuje.
   Dziś po pracy pojechaliśmy do Mandal w poszukiwaniu starterów do telefonu, znaczy kart sim norweskich. Mimo starań nic z tego nie wyszło ale wyprawa była owocna. Zobaczyłem ludzi, byłem w informacji turystycznej z której przyniosłem naręcza map i ulotek i kupiłem pościel wreszcie. Spotkałem dwóch wędrowców z których jeden miał woreczek z magnezją przytroczony do plecaka. Niestety okazało się że nie wiedzieli nic o okolicznych miejscówkach, za to dziewczyna w informacji podała mi tytuł topo norweskiego którego mogę poszukać w księgarni. Nie omieszkam. Z telefonem pomógł Piotrek, który z resztą służy nieocenioną pomocą w aklimatyzacji mimo że jest całkiem po drugiej stronie kraju. Na ulicach Mandal minąłem również kilka osób w odświętnych ubraniach, może z okazji ślubu i parę w fascynujących strojach, jak sądzę tradycyjnych ludowych z tej okolicy. Bardzo ładne, szczególnie kobiecy. Męski miał spodnie do kolan :D
Jutro a właściwie dziś znów bieganie. Może do latarni pobiegnę wreszcie.. według ulotek jest tam kilka fajnych szlaków wędrówkowych, a właściwie spacerowych bo krótkich. Jak już będę miał rower to będę tam jeździł na jogging.







niedziela, 13 lipca 2014

Wybrzeże

"...Taki to i bez skrzydeł poleci
Stuknie głową w horyzont, polata i wróci..."

   Od rana siedzę w pustej chatce nad brzegiem morza.
Budziki starały się zaanonsować kolejny dzień przygód, ale z premedytacją je zignorowałem. W ten sposób świętuję zakończenie pierwszego tygodnia w nowej pracy.
Jeszcze wczoraj planowałem zerwać się z samego rana i spróbować złowić samodzielnie rybę na obiad. W porównaniu z wędkowaniem w Polsce łowienie w zatoce to sport ekstremalny. Rzuca się i ciągnie, rzuca i ciągnie.. coś się dzieje. I co najważniejsze ryby biorą. Chłopaki raz na jakiś czas po 8- 10 sztuk wyciągają dorodnych makreli. Trochę boję się zepsuć albo zerwać cudzy sprzęt więc poczekam jednak na demonstrację. Tymczasem dziś makaron z mielonką będzie. Jeśli już przy tematach gastronomicznych jesteśmy to jedyne co znalazłem w sklepie w podobnej cenie do naszych sklepów to muesli. Nawet płatki owsiane są dwa razy droższe. Świetnie się złożyło bo i tak na śniadanie zawsze ziarenka jadałem. Dokupiłem tylko owoców trochę i co rano zalewałem termos pełen płatków i jabłek lub bananów. W czasie przeszłym bo piątkowy upał wymusił drobną zmianę. Z kraju przywiozłem dwa termosy- jeden, wypróbowany już w boju, na napoje i drugi, prezent wyjazdowy od przyjaciół, w sam raz na te moje śniadaniowe specjały. Poza tym kilka pudełek na żywność również przetestowanych wielofunkcyjnie na niejednym wyjeździe. W piątek z nieba lał się żar. Ruchu powietrza zero, cienia niewiele, praca dość intensywnie fizyczna więc do przerwy śniadaniowej o 12.00 w termosie ukazało się dno. Dotrwać do końca pracy czyli kolejne pięć godzin było męczarnią, a wokoło dzicz i pustka, nawet samochodu nie miałem żeby gdzieś podskoczyć bo tak się poskładało. Nauczony doświadczeniem zatem przeznaczam niniejszym oba termosy na napoje chwilowo a i butelkę wody do plecaka wrzucę na wszelki wypadek. Muesli będzie siedziało w pudełkach. Howgh.
   Niespodzianek jeszcze kilka się objawiło- po pierwsze nie ma internetu w domu. Kupię sobie telefon norweski to załatwię ten problem, mam nadzieję. Po drugie nie ma pralki narazie więc sobotni laundry day pozwala odczyścić dłonie ze wszystkiego a przy okazji narobić sobie pęcherzy od szorowania. Po trzecie primo pali się tu z robotą i z pierwotnego trybu 3 tygodnie pracy/tydzień wolnego przechodzimy w 6 tygodni pracy na 2 tygodnie wolnego. Nie wiem co to zmienia szefom, ale ja się dostosowuję. Innymi słowy wpadam na chwilkę 8.08 a potem gdzieś 22.08 na trochę dłużej.
   Z codziennika- biegam co drugi dzień. We wtorek pokonałem trasę wzdłuż wybrzeża w stronę naszej budowy i dalej, aż do malowniczego budyneczku zlikwidowanej szkoły. Pofałdowanie terenu dało w kość ale widoki piękne. W środę poszedłem powłóczyć się po okolicy, zabrałem książkę, termos, kurtkę, aparat i buty do wspinania. Z poświęceniem wspiąłem się po piargu wzdłuż linii energetycznej na zbocze górujące nad naszą zatoką tylko po to żeby odkryć że górą biegnie droga. Poszedłem nią dalej i znalazłem cudne górskie jeziorko w którym kąpały się dwie norweskie panny. Nie chciałem przeszkadzać więc obwędrowałem akwen co zaowocowało odkryciem malowniczej chaty i kilkoma zdjęciami. W środę na bieganie zabrałem kąpielówki i okularki. Jak już dobiegłem do jeziorka, zrobiło się nawet płasko dość, więc biegało się fajnie. Tym razem dobiegłem do znaku, kierującego na wąską ścieżkę, oznaczonego nazwą schroniska chyba i symbolem wędrowca. Poszedłem tą ścieżką bo jakoś nie mogę tu znaleźć jakichkolwiek szlaków turystycznych i odkryłem malowniczy biwakowy zakątek, trochę fajnych skał i ruiny jakiegoś drewnianego zabudowania. Dalej nie szedłem bo trzeba było biegać ale jeszcze tam wrócę z aparatem. Bieganie zakończyłem na miejscu spotkania z dziewczynami, przebrałem się i popływałem trochę w przezroczystej, nie aż tak bardzo zimnej wodzie. Potem posiedziałem na kamieniu jak wodnik jaki i suchy wróciłem spacerkiem do domu. Piątek spędziłem uzupełniając płyny wewnętrznie i zewnętrznie (pod prysznicem) i odsypiając torturę pragnienia. W sobotę pobiegłem wybrzeżem w przeciwną stronę i zwiedziłem najbliższą miejscowość ze sklepem. Obiegłem port, pole golfowe, hotele, sto cypelków, wyedukowałem się na temat kanału z epoki żelaza łączącego dwie zatoki, turnieju łuczniczego opiewanego w podaniach norweskich (mniej więcej w czasie gdy Polska brała chrzest) i zobaczyłem pozostałości hangarów na wojskowe łodzie również z epoki żelaza. Udało mi się nawet trafić na plażę z piaskiem, tylko nie wiem czy można się na niej kąpać, bo podejrzanie pusta była. Poznałem też wreszcie moją szefową, bo przyjechała podpisać umowy. Okazało się że się pani wspina i chętnie gdzieś się wybierze za mną. Pierwszym zadaniem zatem po uzyskaniu normalnego dostępu do internetu będzie odnalezienie topo okolicy i jakiejś mapy turystycznej.
   Norski język łatwy nawet się wydaje (Norsk er lett ;)). Często się domyślam znaczenia przez kojarzenie z niemieckim albo angielskim ale mówić pewnie szybko nie będę. Będzie się mieszało :)Tymczasem staram się zjednywać Norwegów przynajmniej witając się po ichniemu. Aaa, moje bieganie po 80 minut bierze się z tego, że wrzuciłem sobie dwie lekcje norweskiego na mp3 i słucham ich w kółko. Od poniedziałku zacznę następne dwie wałkować chyba. Wczoraj dostałem też zestawienia materiałowe do zrobienia, tzn na razie listę materiałów którą muszę obmierzyć do zamówienia. Oczywiście wszystko w języku wikingów. Trochę już poznałem na budowie, trochę zgadłem a kilka trzeba było sprawdzić na google. W ten sposób łagodnie wchodzę do świata nowego języka :) Fajnie.
   Troszkę mi się za Wami wszystkimi tęskni ale włączam sobie jakąś starą płytę (w tej chwili Oczywiście "Czas Spokojny"), przeglądam zdjęcia z dysku i wiem że gdzieś tam jesteście. Nie zapomnijcie o mnie ;).









  

niedziela, 6 lipca 2014

Dalej niż na północ

   Położyłem się o 2.00. Do późna zgrywałem lekcje norweskiego, robiłem ostatnie pranie, upychałem do worka kolejne niezbędne a nie mieszczące się już drobiazgi. Wcześniej pożegnanie z wrocławskim nocnym życiem- przepociłem całą koszulę na parkiecie, ale raczej ze względu na aurę niż jakiś ekstremalny wysiłek.
   Rano wstałem o 6.30 i ogarnąłem się całkiem szybko. Dwudziestopięciokilowy worek na plecy, plecak na kierownicę, rower pod pachę i starabaniłem się na dół. Dobrze że ktoś wymyślił amortyzatory w góralach.
Powiozłem graty i pojechałem po ostatnie sprawunki. Wydrukowane bilety okazały się faktycznie na Niedzielę, tak jak pamiętałem :-D Pozdrowienia dla Tomasza.
   Czekając na otwarcie optyka przejechałem się po ulubionych zaułkach. Mrugnąłem okiem kilku krasnalom, uśmiechnąłem się do Chrobrego na kucyku, przejeżdżając Więzienną wspomniałem czekoladkę z serem pleśniowym i lody w Tralalala. Objechałem dwa razy Szermierza kurczowo ściskającego periodycznie znikającą szpadę, odwiedziłem kozy na Ostrowie i skwerek z którego wypływaliśmy na pożegnalny rejs Wiki. Na moście zakochanych minąłem jakąś procesję, a przepuszczając ich machnąłem trzy kółka wokół papieża. Nad głową znów skiełczały jaskółki. Popatrzyłem na rzekę wspominając kajaki na Oławce. Powdychałem zapachy ogrodu botanicznego koło którego co tydzień przemykałem w drodze na salsę i który metodycznie przeszukiwaliśmy tropiąc krasnoludy.
   Cieszyłem się słońcem, spokojem, brakiem ludzi aż mi się troszkę smutno zrobiło i nie chciałem wyjeżdżać.
Chyba się nigdy nie nauczę że smutkom nie można dawać czasu. Włóczyłem się tak aż na którymś skrzyżowaniu spotkałem się wzrokiem z przechodzącą przez jezdnię panią.
Pani ta patrząc mi głęboko w oczy wyrzekła słowa: "Nnnnie przeszkadzać..." Jechałem sobie dalej ani myśląc przeszkadzać i zastanawiałem się. Może to pani bibliotekarka była. Trochę tak wyglądała. Ciekawe o czym myślała. I poweselałem od tych rozmyślań i od faktu że nie tylko ja jestem taki dziwny że w poplątanych ciągach myślowych wypowiem głośno jakieś stwierdzenie... Że przy pracy albo na rowerze czasem w zamyśleniu intensywnym mi się coś wyrwie z ust. Że na szczęście zwykle nikt tego nie słyszy, ale może bywają też przypadkowi świadkowie tych przetarć osnowy. Że tak jak ja, zastanawiają się o co mogło chodzić i mają pożywkę dla wyobraźni.
Tak myśląc dopuściłem się aktu anarchii jeżdżąc po rynku, a nawet pod drzwiami straży miejskiej rowerem. Zerknąłem w odbicie wieży ratuszowej w witrynie, odwiedziłem pręgierz i Fredrę. Pomogłem jakiejś zagubionej Czeszce i zjechałem po niewymiarowych schodach przejścia świdnickiego. Po drugiej stronie wjechałem po wąskim podjeździe a nie chcąc stracić uzębienia dość mocno się skupiłem na prowadzeniu roweru. Na samej górze, już na płaskim, wyrwały mi się jakieś słowa jeszcze trochę skierowane do Czeszki która już dawno znikła za zakrętem i prawie wybuchnąłem śmiechem. Coś ze mną jest nie tak ale nie tylko ze mną :D. Myśli błądziły ulicą Kamienną którą tyle razy pokonywałem w każdą pogodę po drodze na ścianę. Wspominałem wszystkie te miejsca w których bardziej lub mniej spektakularnie spadałem z roweru.
Ciepło uśmiechnąłem się na myśl o przedwczorajszym posiedzeniu w parku z wspinaczkową sektą do późnej nocy, o robieniu stonogi i bezzasadnych obawach że Ich zapomnę.
Posiedziałem chwilę w kawiarni znów podziwiając kucyka Chrobrego i nucąc przypadkowe fragmenty "chóru narzekań.."
Po załatwieniu wszystkiego na mieście odstawiłem rumaka do siostry i przy wydatnej pomocy rodziny przetransportowałem się na PKS. Okazało się że ekipa od chytrych planów nie zasypuje gruszek w popiele i przyjaciele w większości umundurowani w błękit pożegnali mnie serdecznie jednocześnie wręczając podarki które z pewnością codziennie będą mi ich przypominać. Z resztą, jak tu zapomnieć takich ludzi :) Jesteśmy na siebie skazani do końca świata już... Dobrze że mogę często wracać.
   A teraz.. teraz siedzę w czerwonym busie, ładuję czytnik i stukam w laptopa. Rozpiera mnie radość i chęć przygody. Wysłużony zielony worek poddaje ciężkiej próbie amortyzatory gdzieś w luku bagażowym. Objadam się czereśniami z domowego drzewa, które tak pięknie czerwienieje na moje urodziny. Jadę. Wreszcie. Norwegia. Nadzieje tłumią obawy. Będzie dobrze albo jeszcze lepiej. W Drogę!

środa, 11 czerwca 2014

Jedna

   Dziś tęskno mi było i smętnie. Takie nastroje najlepiej wybiegać ale duchota przed burzą ogromna i salsa o 20. Na basen też nie zdążyłem ale przynajmniej obiad wreszcie zjadłem. Po drodze na zajęcia minąłem koleżankę z grupy sunącą na swym holendrze w przeciwną stronę. Zamieniłem z Nią dwa słowa ale jakoś tak smutno. Wypisała się właśnie z zajęć. Szkoda, pewnie nie będzie okazji się widywać za często. 
   Pogłębiło mi się i taniec nie pomógł na długo. Wracałem do domu w żółwim tempie licząc róże, parasole i warkoczyki. Zatrzymałem się przed kościołem na Ostrowie, oparłem o Papieża i podziwiałem czarną bryłę budowli na tle ciemniejącego nieba. Wokół śmigały z piskiem chmary czarnych jaskółek. Stałem tak próbując w dźwiękach odnaleźć jakiś cel. Powoli przeszedł latarnik zapalając po kolei gazowe latarnie wzdłuż ulicy. Pod czarnym płaszczem miał koszulkę z krótkim rękawem i wachlował się czarnym kapeluszem. Również powoli rozjażyły się reflektory rzucając pomarańczowe światło na ceglaną elewację. Straciła swój mroczny urok, a czarne ptaki zamiast zajmować się mrocznymi sprawami zaczęły uwijać się wokół gniazd zbudowanych w starym murze. 
   Wsiadłem na rower i pojechałem dalej poskrzypując i popiskując z cicha mechanizmami. Całkiem jak te jaskółki popiskiwałem.  Nie chciało mi się wracać jeszcze więc zacząłem jeździć wokół rynku i oglądać ludzi. Głównie tę ładniejszą część, nie ma co ukrywać. W końcu facetem jestem, a jest co oglądać. W ten sposób pielęgnuję swoje tęsknoty siedząc na ciepłych kamieniach u stóp Fredry. Przez chwilę widziałem tancerzy ognia i tacy byli ubrani na czarno, na czarnych rowerach.. tacy sztuczni w porównaniu z księżycem przesłoniętym chmurą. W porównaniu z jaskółkami. Nawet z tymi jaskółkami z roweru. Nawet z panem latarnikiem. W ramach liczenia parasolek policzyłem ładną, malutką panią blondynkę z różową parasolką krzątającą się po rynku i nagabującą samotnych bądź grupowych panów w celu zaproszenia ich do klubu gogo. Mnie nie nagabywała. Widocznie nie ten profil. Chyba nie wyglądam na bywalca barów. Dziwne. Prawie nowe jeansy, koszulka z kołnierzykiem.. Może to przez plecak albo rower, a może tę moją twarz zdrowego kleryka. Pouśmiechałbym się. Nawet służbowo. Dzisiaj. Cóż. Czas pożegnać hrabiego i ruszać do domu.

niedziela, 11 maja 2014

Tu

   Tęsknię do kogoś kto chce.
Ciągnie mnie nieodparcie do każdego, kto wykaże się jakąkolwiek chęcią.
Bo chęć jest bardzo cenna. Czasem tak łatwo chcieć. Czasem tak trudno.
   W pracy.. drobiazg, wydawałoby się, prosta motywacja finansowa. Inaczej to naiwność, wykorzystywanie.
Kultywuję w sobie chęć. Może nawet bardziej chęć chcenia. Bo nawet jeśli czasem jest słabo, ręce opadają i ogarnia zniechęcenie, wyciągam z głębi siebie tę zatwardziałą chęć chcenia. I chcę.
   Ostatnimi czasy jakoś ciężko mi się zebrać z grupą na jakieś ciekawe aktywności. Ciągle coś komuś, aż się odechciewa. Problemu nie ma bo właściwie opcji jest tak dużo że i tak na wszystko czasu nie starcza, ale czasem tak bardzo chcę już coś konkretnego.. i plan się zmienia.
Owszem, zmienność decyzji świadczy o ciągłości dowodzenia, jak powiada jeden z przyjaciół, ale troszkę zawsze jestem zawiedziony.
Może niedobrze za bardzo chcieć.
   Wiosną łatwo chcieć czegoś tak bardzo. Wystarczy chwila słońca, uśmiech, ciepły powiew wiatru i chęci wypełniają cały świat.
Odbicie się o mur niechcenia jest wtedy.. zaskakujące, może nawet bolesne. Ten wielki zawód ukrywam z nadzieją że nie widać go w oczach, wargę przygryzam jak nikt nie widzi i uśmiecham się bo zawsze jest powód do uśmiechu. Kult drobiazgów też staram się w sobie hodować.
   Kiedyś obiecałem sobie że jak mnie ktoś gdzieś zaprosi to nie odmówię. Będę chodził wszędzie gdzie mnie chcą, bo może to jedyna szansa. Może następnym razem nie zaproszą.. Już mi trochę przeszło. Nie można robić wszystkiego. Pozostałością tego postanowienia jest chwila namysłu przy każdej takiej sytuacji. Chwila kombinowania jakby to zrobić żeby się dało, jak ułożyć, przełożyć, połączyć, przyspieszyć, co przygotować wcześniej i ile rzeczy na raz da się wziąć do plecaka. Czy zrezygnować z obiadu, czy ze snu.
Czasem głupio wychodzi. Czas się nie rozciąga. Jest to kolejny powód dla którego warto chcieć.
   Tęsknię zatem za ludźmi którzy nie pamiętają tak wiele. Którzy ubożeją w doświadczenia tak jak ja. Nie uczą się na błędach. Zapominają, że oni kiedyś chcieli a wyszło.. wiadomo jak. Naiwnych nieśmiało i cicho, wierzących że warto chcieć.
Ale po cichutku.
   Spotkaliście się z książką "Znaczy Kapitan" K.O.Borchardta? Tytułowy bohater, oficer wychowany w surowej, carskiej szkole gardemarinów w każdej sytuacji starał się być niewzruszonym. Stoicyzm dostrzegany przez wszystkich, którzy się z nim zetknęli spowodował nawet nadanie mu przydomka Iceberg. A ci, którzy go znali.. mieli swoje "barometry". Uwielbiam tę książkę.
Tu stoję.