wtorek, 27 sierpnia 2013

Misie

   Zima się zbliża i misie szykują zapasy izolacji podskórnej. Dziś nabrałem ochoty na garowanie, naleśniki dokładniej, a że ze wspinowego weekendu we frankenjurze zostały jakieś dziwne zapasy w konserwach, ogarnąłem je i wyszło nadzienie hiszpańsko- meksykańskie. Gdy ostatnio robiłem chimichangas strasznie mi się łamały placki. Teraz, z naleśnikami nie było tego problemu, ale też wielkość patelni nie pozwalała na szaleństwa. Zawijanie musiałem ograniczyć do minimum więc wyglądają całkiem jak tradycyjne od-mamowe naleśniki z serem podsmażane na maśle. Zapiecze się z serem i będzie git :D
   W trakcie kucharzenia podczytywałem "Lesia" któryś kolejny raz i poparskując śmiechem przypalałem kolejne naleśniki. Ponoć na humor Chmielewskiej nie można być obojętnym- albo się go kocha, albo nienawidzi. Mi bardzo odpowiada. "Dzikie białko", "Wszystko Czerwone", serie o Janeczce i Pawełku, historie Joanny, Tereska i Okrętka, wszystkie lubię.
   Tłuszczyk spalę jutro na panelu, mam nadzieję. Wracam ostatnio z pracy późno i brak mi trochę spokoju, odprężenia i snu. Wczoraj włączyłem nową płytę ZAZ a chcąc się podelektować wyciągnąłem się na łóżku... nie pamiętam nawet jednego utworu. Obudziłem się rano.
   Mądrość żadna do mnie nie przyszła więc nie mam się czym dzielić. Spostrzeżenia codzienne też przez niemrawy żywot jakoś nieobecne. Może przez te oczka napuchnięte i zaspane. Postanawiam zatem iść spać dziś, aby móc znów chłonąć świat bez filtra. Miłego wieczoru zatem Wam wszystkim, zaległości ponadrabiam wkrótce... goni mnie świat :D

Jak w życiu

   Jest taki moment zawsze, że robi się ciężko. Choćby nie wiem jak się człowiek asekurował, przychodzi taka chwila, gdy trzeba zaryzykować żeby nie utknąć na środku drogi. Wspiąć się ponad zapewniające bezpieczeństwo punkty i przeć do kolejnego, błyskającego z chropowatej skały ringa. Ciężko pożegnać się z czasem iluzoryczną pewnością bezpieczeństwa i ruszyć w nieznane, gdzie może nie być czego się chwycić a wycofanie z trudności często jest bardziej wymagające niż droga w górę.
   Na dodatek latanie w skale zawsze wiąże się z ryzykiem. Łatwo uderzyć w coś głową, trudno kontrolować upadek. Świadomość tego wszystkiego wywołuje lęk który usztywnia ruchy, zagina palce w szpony i powoduje mimowolny przykurcz ramion. Oddech przyspiesza a napięte mięśnie zaczynają drżeć jeszcze przed wejściem w trudny odcinek. Ja w każdym razie tak mam, boję się jak cholera gdy wyjdę nad wpinkę. Zaczynam w panice obmacywać skałę szukając wsparcia dla dłoni i stóp. Hiperwentyluję prawie. Ale idę, bo co tam, i tak łatwiej niż w życiu.
   To taki zaległy pościk z doświadczeń frankenjurajskich, gdzie wspinanie wymaga silniejszej psychiki ze względu na specyficzne rozmieszczenie punktów asekuracyjnych.



 Bawarskie śniadanie, w zestawie kufel piwa.Obok widoczki jurajskie, ożywiona i nieożywiona pcha się drzwiami i oknami, tylko podziwiać...

wtorek, 6 sierpnia 2013

Biec pod słońce...

...Kochać mocniej
Chłonąć każdy dzień...

   W Piątek pojechałem na wieś. W dzikie ostępy i leśne gąszcze. Jako że ostatnio obiecałem nie grać na gitarze przed dziewiątą, spakowałem do plecaka buty do biegania. Oczywiście obudziłem się wcześnie, ale nie mogę powiedzieć, że byłem na nogach pierwszy. Przy ognisku zastałem trzy osoby zagadane od wieczora jeszcze. Poszli spać dopiero jak wróciłem z przebieżki, czyli po siódmej. Biegałem trochę pomiędzy świeżo skoszonymi rżyskami, gdzie sterty złotej słomy błyszczały w słońcu i pachniały wakacjami, głównie jednak zwiedzałem leśne dukty. Cisza, migotanie promieni pomiędzy gałęziami, pajęcze sieci porozpinane w poprzek szlaku, chłodne powiewy w cienistych zakątkach i dotyk ciepła na skórze na przecinkach i polankach.
   Zwykle biegam wieczorami. To jedyna możliwość przy wstawaniu o 5.30 do pracy. Zaskoczył mnie w związku z tym brak buntu organizmu na trzecim kilometrze. Zaspał, pomyślałem i oczekiwałem lada chwila kolki, skurczu, zadyszki chociaż. Okazało się że nic z tego. Mimo, że pogubiłem się trochę i zrobiłem prawie cztery kilometry więcej niż miałem w planie, jedyne czego się nabawiłem to otarcie na udzie. Fajnie. Po bieganiu wskoczyłem do basenu a potem długo wysychałem na rozgrzanych deskach huśtawki, która ukołysała mnie do drzemki. Jeszcze w piecu napaliłem, żeby reszta miała ciepłą wodę pod prysznicem i śniadanie zjadłem zdrowe.
   Cały weekend w ogóle był wesoły i leniwy. Jedzenie pyszne, towarzystwo bajeczne, przejechałem się na ścigaczu i pograłem w siatkę pierwszy raz od lat. Popuszczałem latawca, robiąc sobie znów apetyt na Leninowy kurs kitesurfingu. Objadłem się pysznym ciastem, furą sałatek i mięsem z grilla, przy każdej porcji obiecując sobie że to już ostatnia. Struny w gitarze zmieniłem na bardziej miękkie i pograłem trochę. Z głupia frant wziąłem też kilka zamków treningowych i bawiliśmy się w otwieranie, gdy część obsady grała w planszówki. Książkę poczytałem w drodze powrotnej nawet, więc mimo braku skały w okolicy odczułem pełną satysfakcję. Troszkę mi tylko żal było wyprawy z ekipą w Jurę, która odbywała się równolegle. Trudno, skała nie zając chyba. Tylko zając zając, cytując klasyka.
   Muszę śpiewnik nowy jakiś złożyć i wydrukować bo wstyd z tą hałdą kartek się ludziom pokazać ;). I aparat wymienić chyba jednak na lepszy, bo w pomieszczeniach słabo mu idzie. Kiedyś przyjdzie taki dzień.
Tymczasem buduję sobie, choć gorąco niemożebnie. Dziś zostawiłem wodę na słońcu, a na fajrant prawie mogłem w niej herbatę zaparzyć. Żeby to się jeszcze tłuszcz od tego wytapiał chociaż :D
Zakupiłem tony owoców i tym się będę żywił. Howgh!

Słowo, to nie photoshop, sam nie wiem skąd mam takie bary. :D
Sezon grillowy :D Lubię to!
Pajęczyny- giganty na szlaku