niedziela, 3 maja 2015

Navigare necesse est...


   Muszę zmienić system.
Zbieram historie i opowieści aż mi się niedopina pamięć a potem jak zasiadam przelać to na ten e-papier, nie mam cierpliwości.
   Przykładem niech będzie poprzednia notka, która powstawała dwa dni, i nie powstała w końcu. Nudna jest jak flaki z olejem a właściwie chciałem w niej przede wszystkim opowiedzieć historię zapadania się w śniegu. No nie, jeszcze jedną historię chciałem przywołać, o drzewkach szczęścia... może zaraz tam dopiszę.
Tymczasem:
   Zmieniając system na kompletnie nieuczesany, bez dygresji i jakichkolwiek wątków pobocznych (acha, już wierzę że mi się uda) stwierdzam po pierwsze, że byłem na Preikestolen wreszcie. Tam też zapomniałem zapiąć haczyków i mi śniegu nawpadało. Nocowałem na samej platformie i, o ile wieczorem i rano było przepięknie i spokojnie, o tyle nocą wiaaaaaało. A na dół 600 metrów... Wyspałem się średnio ale nieźle, szczególnie w porównaniu do sąsiada, Czecha, który przyjechał również samotnie fotografować, tak jak i ja amatorsko.
Sąsiad miał typowe igloo którego niefrasobliwie nie przymocował ani nie obciążył niczym, co poskutkowało noclegiem w szczelinie, na wrzuconym tam w środku nocy namiocie. I tak dobrze że nie pofrunął. Pozostałym sąsiadom- Anglikom kręcącym wideoklip, nic nie zwiało, ale narzekali że ich namiot po twarzy chlastał całą noc więc nie spali. Rano oprócz zdjęć kręcili też z powietrza, z drona i obiecali podesłać film :) A. I to była pierwsza wyprawa mojego nowego plecaka :D.
   W ten weekend pożyczyłem od kumpla ze ścianki canoe czyli czółno. Popularny tutaj środek transportu outdoorowego. Pojechałem nad jezioro o którym mówią że ma wyspę na każdy dzień roku (nie ma, i chyba dość dużo brakuje, ale brzmi nieźle). Tam nabyłem mapę a przesympatyczna pani nawet mocno się nabiegałą żeby mi znaleźć jakąś foliową okładkę, poznaczyła znane jej biwakowiska i toalety (! No! Na kilku bezludnych wyspach są toalety i przypływa pan wywieźć śmieci i przywieźć papier..) słowem do rany przyłóż. Z zaplecza (czyli kempingu, toalety, wody i sali kominkowej) też można było skorzystać darmowo a jak się rozbiłem koło miejsca ogniskowego to przyszedł pan zapytać czy mi rozpalić ognisko... :D Drewno przyniósł! Kurcze, znowu zaczynam...
   Pagajowanie przez skalisty, dziki krajobraz przeniosło mnie w czasie i przestrzeni. Co prawda co chwilę mijałem jakąś hyttę ale wyglądały jak domki traperów trochę (przynajmniej w mojej wyobraźni). Siedziałem zatem dumny w moim canoe i bez plusku gładziłem wiosłem wodę prosząc ją by mnie zaniosła tam gdzie chcę trafić. Nie wiadomo kiedy, brzegi przesuwały się ukazując kolejne urokliwe zakątki skrywane do tej pory za zakrętem. Spotkałem nawet jednego młodego trapera z wielkim nożem i wędką z kija, dzięki któremu mam zdjęcie w łódce. Moje bratanie z wodą skończyło się jak zaczęło wiać. Nie było już głaskania, to była walka. Oszalały wojownik na wojennej ścieżce pchający czółno ku burzy. O dziwo cały czas płynąłem szybko, mimo że pod wiatr. Główną trudność sprawiało utrzymanie kursu. Dotarłszy do polecanego przez panią z obsługi biwakowiska, spostrzegłem że na mojej bezludnej wyspie raptem pięć karłowatych drzewek rośnie. Opłynąłem okolicę i znalazłem zwalone drzewo niedaleko. Wylądowałem tam, zorganizowałem opał (Składana piła fiskarsa to odkrycie tego biwaku. Po co komu siekiera. Naprawdę, brzozowe pniaki cięła jak masło.) i w końcu wysadziłem desant na mojej plaży. O, z porad wodniackich, zorganizowałem sobie cumę długości mojej łodzi z półtorametrowym zapasem i przywiązałem ją na dziobie i rufie węzłem ratowniczym. Przy wysiadaniu zaczepiałem tą cumę o skały i miałem pełną kontrolę nad jednostką. Jak potrzebowałem przeholować canoe dalej, odwiązywałem jeden koniec (ten akurat łatwiej dostępny) i miałem duże pole manewru. Co równie ważne po sztrandowaniu mogłem przymocować cumę do drzewa/korzenia nie martwiąc się że nie stoi ono przy samej wodzie.
    Nie dziwię się że tutaj canoe są takie popularne. Pasują do krajobrazu. Brakowało tylko niedźwiedzia łapiącego pstrągi.
A norwegowie często biwakują w namiotach kształtu tipi, i nikt nie mówi o tym, dlaczego. To chyba oczywiste, nie? Ja już wiem :D
   Koniec dygresji. Weekend piękny choć deszczowy. Howgh!










Hic sunt leones...


   ...czyli rozpoznanie bojem

   Wiosna idzie. Dni coraz dłuższe, słońce częściej zagląda w oczy a wiatr cieplejszy trochę.
W piątek w pracy trzeba było dłużej zostać ale mimo wszystko pogwizdywałem a czasem nawet podśpiewywałem (trudniej bo tekstu nie pamiętam) "Comes love" do wtóru głosu Elli nachalnie brzmiącego w mojej głowie.
Nie żeby coś, tak się tylko przypętało. Na wiosnę.
Po pracy całkiem wesół wróciłem do domu, ogarnąłem się, przygotowałem trochę pemmikanu, przejrzałem parę stron ksiązki i zasnąłem mimo wszystko umęczony.
   Rano obudziłem się przed budzikiem co jest jakąś nieludzką porą i zapakowałem się w starego Natalexa, po czym wpakowałem do auta. Ostatnio każdy wyjazd mojego wehikułu zajmuje chwilkę bo odkryłem że mam pół bagażnika wody więc wstawiam grzejnik do środka i suszę namiętnie w każdej wolnej chwili.
Na dodatek grzejnik zakosiłem koledze więc musiałem grzecznie go odnieść. Pogodę na sobotę zapowiadano piękną więc postanowiłem zaryzykować i rozpoznać bojem drogę na Kjerag. Z tego co mi wiadomo droga miała być zamknięta zimą ale u nas prawie nie padał śnieg więc miałem wątłą nadzieję że jednak dojadę do celu.
GPS poprowadził mnie (o dziwo) dobrze, za to okazało się że kabel ładowania nie był podłączony do gniazdka więc w telefonie zjadło prawie całą baterię.
   Z kilometra na kilometr bardziej mi się mordka cieszyła bo droga sucha choć na zboczach niepokojące ilości śniegu się pojawiły. W końcu zaspy na poboczu miały dobre dwa metry wysokości.. a droga wciąż sucha. Niestety dobra passa skończyła się 20 kilometrów przed planowanym miejscem parkingowym i to dość niespodzianie. Dróżka, i tak dość wąska, odbiła w lewo koło jakichś garaży i zmieniła się w ścieżkę dojazdową do posesji. Po sprawdzeniu szczegółów wróciłem na zakręt koło garaży i obszedłem to miejsce. Pod metrową warstwą śniegu (a właściwie na jej wierzchu prawie) dostrzegłem biało- czerwone barwy szlabanu a obok sterczący czubek znaku. Tyle śniegu napadało. ;) Wierzchem prowadziły ślady biegowe więc jakbym miał narty, wyprawa nie byłaby może skazana na porażkę.
Jak wiadomo elastyczność to moje drugie imię więc w natchnieniu wymyśliłem że jest taki szlak którym miałem się przejść i jest on całkiem niedaleko. Kiedyś koleżanka zabrała mnie na oglądanie wodospadu koło Stavanger a szlak obok niego przechodzący piął się ponoć wyżej. Na górze miały być jakieś zabytkowe domy, co już z innego źródła usłyszałem.
   Tu poległem (z pisaniem).
   Chciałem zanotować kilka spostrzeżeń bardziej z mojej głowy a piszę i piszę i brzegu nie widać. Poległem zatem i poszedłem spać.
   Dziś nowa próba
   Dziś czyli w kolejny piątek a pogodę znów na sobotę zapowiadają cudną. Jutro pojadę się poszlajać.
   Do wodospadu dotarłem szybko, a że nigdzie się nie spieszyłem zacząłem trenować nowy aparat. Obcykałem wodę z każdej strony i poszedłem dalej chociaż ochotę miałem porozmyślać słuchając szumu i wgapiając się w kipiel. W trakcie wspinaczki trochę musiałem powisieć na łańcuchach bo skały w części były oblodzone. W końcu dotarłem do płaskiego fragmentu doliny, przeciętego wstęgą rzeki, porośniętego trawą i pojedynczymi drzewami. W ten sposób znalazłem starą farmę w której urządzono centrum popularyzacji rekreacji czynnej, o ile dobrze zrozumiałem ideę tłumaczoną na tabliczkach. W każdym razie był tam rozległy obszar biwakowy, możliwość wędkowania w rzece bez pozwoleń, wielka sala z kominkiem i stołami gdzie można odpocząć po wędrówce, toalety i hotelik dostępny po wcześniejszej rezerwacji.
   Fajne miejsce. Mijając zwijającego biwak pana z nastoletnim synem zagadnąłem o mapę, bo oczywiście miałem ze sobą tylko mapę okolic Kjeragu. Pan się podzielił, informując też o położeniu sali z mapami i informacją o okolicy (tej z kominkiem i stołami). Veni, vidi, wylazłem i poszedłem dalej. Śnieg leżał tylko gdzieniegdzie, płatami pokrywając zagłębienia terenu i zacienione miejsca. Szedłem wzdłuż wesoło błyskającej odbitymi promieniami słońca rzeki i grzałem kark. Ścieżka była rozmokła ale miło było skakać przez kałuże. Wiosna! Potem było więcej śniegu, czasem twardego, czasem zapadającego się. Szukałem szlaku nieco po omacku aż w końcu trafiłem na jakieś tropy czerwonoskórych braci. Już przy szóstej z kolei dziurze do której wpadłem po kolano a wyciągając nogę nasypałem sobie śniegu do cholewki przypomniałem sobie że w nogawkach mam wszyte takie haczyki żeby przypiąć się do butów. Przyznam że działają bez zarzutu. Pod warunkiem że są zapięte. Jak już je zapiąłem to śnieg się skończył a zaczął piarg. Z jednej strony lepiej bo po twardym, z drugiej jednak nie da się nic zobaczyć bo trzeba planować każdy krok po rumowisku. Jak już prawie przebrnąłem na drugą stronę, gdzie było małe jeziorko, coś mnie tknęło i sprawdziłem przebieg szlaku na telefonie.
Oczywiście okazało się że trzeba jeziorko minąć z drugiej strony więc tym razem dla odmiany przeszedłem się wzdłuż, a nie w poprzek kamiennego wału. W międzyczasie jeszcze dostałem telefon od kolegi że nasz ulubiony Duńczyk zepsuł kupioną kilka dni temu (naszą wspólną) pralkę. Witki opadają. Tak sobie zatem z opadłymi witkami po kamieniach kicałem w tę i nazad aż miałem dość.

   Dokończenie posta po miesiącu albo i więcej, bo przecież nie może zostać odłogiem.
Jak już biwakowałem przy farmie, tubylcza ludność przybyła z pozdrowieniem i prośbą o użyczenie zapałek. Odwdzięczyli się swoim pemmikanem, który w Norwegii ma postać wafelków w czekoladzie. Na każdy tur to biorą :)
Poza tym jeszcze nadmienię że w nocy było minus pięć stopni i nie zamarzłem.
A drzewko szczęścia... jak wracałem już szlajając się po leśnych ścieżkach, deptałem często zawęźlone korzenie drzew próbujących przebić się przez litą skałę w poszukiwaniu wody. Te korzenie przypomniały mi jak kiedyś dostaliśmy w podstawówce zadanie domowe. Mieliśmy zrobić drzewko szczęścia. Nie wiem, może Wy się orientujecie co to jest. Takie nastroszone we wszystkie strony koralikami i prostymi drucikami- gałązkami drzewko. Przynajmniej tak nam wytłumaczyła pani od plastyki... później. Ja w każdym razie miałem troszkę inną wizję :D Czerwony, mosiężny drut pogiąłem w poskręcany pień, obejmujący korzeniami szarą skałę z czerwonym agatem. Stargane wichrem gałęzie gdzieniegdzie utrzymywały pojedynczy, koralowy owoc. Bo, w końcu, szczęście trzeba sobie wygryźć samemu. Wspaniale jak ktoś Ci coś da, pomoże.. ale można dostać wszystko i nie być szczęśliwym, można mieć tylko skałę i nie potrzebować niczego więcej. Kwestia spojrzenia. I to spojrzenie trzeba znaleźć samemu.

   A wiecie jak się szuka agatów? Kopie się dół w ziemi i znajduje szarą bryłę. Wali się w nią młotem aż rozpadnie się na części a w środku jest agat... albo nie. I trzeba próbować aż się znajdzie :)






sobota, 24 stycznia 2015

Gwiezdna wywrotka

   Powinienem poskładać te teksty w ciągu kilku następnych dni i je zarchiwizować bo szkoda mi by było żeby zaginęły kiedyś.Nawet już się za to zabrałem w zeszłym miesiącu i chyba ze trzy strony mam przygotowane.. Przywiązany jestem do moich wizyt tutaj. Lubię czasem przeczytać sobie jakiegoś starocia. Co prawda obiektywizmu we mnie ani krzty i, na przykład, nie zauważyłem powolnych zmian we wpisach. Dopiero przyjaciółka zwróciła mi na to uwagę. Właściwie nie czuję żebym się zmienił w tym, krótkim przecież, czasie. A jeśli już- to czy na lepsze? Nie potrafię ocenić.

   Dawno mnie tu nie było. Otwierałem tylko w biegu plik na pulpicie żeby kilka słów- haseł wklepać po chwili refleksji albo po jakiejś przygodzie. 35 wersów, czasem z jednym słowem tylko, czasem z paroma, z rzadka zawierających w miarę składne zdanie. Do tego kilka notatek w telefonie raczej niezdatnych do niczego bo zapisanych pod wpływem silnych emocji tak naiwnych i nie przystających do rzeczywistości że aż wstyd czytać ;) Pewnie marzenia nie muszą być realne. Takie ich prawo. Mam wybujałą wyobraźnię, to akurat pewne, a zderzenia z rzeczywistością bywają bolesne.
 
   Pobłażałem sobie ostatnio- czyli od świąt. Trenowałem (o ile można to tak nazwać) niewiele, delektowałem się domowymi frykasami niedostępnymi na obczyźnie i nadrabiałem braki kulturalne lekturą i wizytami przed dużym ekranem. Na kulturę wyższą (troszeczkę wyższą) miałem nawet przez chwilę chęć ale się rozmyło.
   Obiecałem sobie że wraz z powrotem na północ zacznę odtruwanie organizmu i wezmę się do roboty. Moja słaba silna wola ugięła się pod ciężarem jednej tabliczki czekolady i pudełka czekoladek. Powiedzmy że to przez stresy w pracy i zapomnijmy ;) Niestety zostały jeszcze cztery tabliczki- czy może tablice bardziej bo ogromne są- przywiezione z kraju i testujące bez przerwy moje samozaparcie. Więcej grzechów nie pamiętam..
   W czwartek wracając ze wspinania podziwiałem bezchmurne niebo. Endorfiny poprawiły humor choć był to kolejny po poniedziałkowym trening na którym grawitacja wygrała. Przynajmniej tym razem dłonie mogły utrzymać kierownicę. Od wtorku leży tu śnieg i białe czapy odmieniły wygląd gór wokoło. Nadały im charakteru, trójwymiaru, wypchnęły zza kurtyny ciemności. Lekko podświetlone łuną bijącą od miasteczek niebosiężne urwiska przyciągały mój wzrok i zastanawiałem do czego ten widok da się porównać. Przez całą drogę radio szumiało co chwilę gubiąc fale, jak to w górach, a myśli błądziły wokół wspomnień, marzeń, obaw i nadziei do których nie wypada się przyznawać. To znaczy do szczegółów, bo faktu istnienia takowych niestety nie da się ukryć i przyjaciele wiedzą że pragmatyzm to nie jest moja silna strona choć się staram ;)
Zaparkowałem na górce koło domu bo z dołu nie da się wyjechać jak jest oblodzone i po zgaszeniu silnika ogarnęło mnie niesamowite uczucie. Było ciemno. Ciepło. Przed oczami roztaczał się widok na północne niebo pełne gwiazd. Wokół śnieg. Spokój. radio złapało fale i coś tam szemrało po norwesku w przerwach między pozytywnymi nutkami. Ruszyć mi się ręką nie chciało. Dobre to było miejsce. Tylko moje. I wcale nie czułem że siedzenie obok jest puste.
   Chyba trochę boję się wpuszczać kogoś do mojego świata. Oczywiście jestem otwarty na nowe znajomości, przyjaźnie nawet. Wolałbym jednak mieć w okolicy kogoś ze starych przyjaciół kto posiedzi na fotelu obok w milczeniu chłonąc chwilę i widok bez słowa, wiedząc że czujemy to samo i nie ma co strzępić języka.
   Szkoda że się tak porozjeżdżaliśmy po świecie wszyscy, ale z drugiej strony to fajne. Samo bawienie się myślą o czekającej podróży do Irlandii, Indii, Islandii, Finlandii czy (oczywiście) Polski jest przyjemne. Lubię przygotowania do podróży. Lubię ten czas gdy zostawiam wszystko co niepotrzebne za sobą. W plecaku niezastąpiony i wypróbowany nieraz zestaw dzięki któremu wszędzie się odnajdę, czasem jakiś drobiazg wieziony przez pół świata tylko po to by ujrzeć czyjś uśmiech, trochę jedzenia i aparat. Nie jestem wielkim podróżnikiem ale moje małe wyprawy cenię bardzo. Pewnie że chciałoby się jak Renia rzucić wszystko i ruszyć wokoło świata, albo jak Ola przenieść na daleki wschód i żyć ze swojej pasji.. ale moja droga też jest dobra. Krok po kroku :)
   Rany, ale się rozpisałem i to o niczym właściwie :D
Z 35 wersów poruszyłem może 6 a wszystkie konkretne przygody zostały jeszcze do opowiedzenia.. no nic to, może następnym razem się powstrzymam od dygresji.
   A żeby nie było tak całkiem o niczym to dzisiaj biegałem, nowe buty spisały się bardzo dobrze a fakt że wlała się do nich ze dwa razy cała kałuża roztopionego śniegu wcale (o dziwo) nie przeszkadzał. Kolce które wypróbowałem pierwszy raz też zdają egzamin. Zimowe biegówkowe spodnie (o wstydzie, facet w obcisłych gatkach- MAMIL, to już ten wiek ;)) okazały się rewelacyjne a i czołówka na medal. Słowem z zakupów zadowolony bardzo i tylko suszarkę do butów jeszcze wypróbować muszę dziś. Biegnąc raz zagapiłem się na gwiazdy i wywróciłem na równej prawie drodze nadwyrężając lekko kostkę(z przewrotką więc gimnastyka na całego) a jak już nadmieniłem ulubiona ścieżka na bunkry okazała się w obecną pogodę dość.. głęboka. Nie żebym spodziewał się wrócić o suchej stopie bo zakup obuwia z gore-texem odłożyłem na lepsze czasy i biegam w butach z siatką. Może za to wyschną szybciej.
   Resztę wieczoru po kąpieli spędzam zatem słuchając Arethy Franklin i pochodnych, podrygując do taktu stopami w grubych i miękkich czerwonych skarpetach, popijając trochę oszukane kakao i grzejąc uda laptopem. Późno się zrobiło a zaplanowana na dziś rozmowa z szefami (sic!) przełożona została na jutro (a dokładniej dostałem zaproszenie na wspólne śniadanie do hotelu) więc chyba czas spać. Szczególnie że wymyśliłem sobie poranny jogging jeszcze. Niezbyt mądrze.
   Teraz już mam 7 wersów z 35 zaliczone ale za to doszły nowe o aparacie ;)
Na zdjęciu wielki wóz oczywiście a wielki wóz na budowie to wywrotka.. więc taka gwiezdna wywrotka :D Dobrej nocy wszystkim.
 Szata jesienna
 Szata zimowa
Złoto północy

niedziela, 19 października 2014

Pinokio


Pinokio: (używa życia pełnego przygód) - Juhuuu! Światowcy! Zróbmy jakieś przygody!!! Polowanie na żyrafy, hę? 

   Och jak mi się za wędrówką po szlaku stęskniło. Jak to powiedziała Miłka, u mnie nie może być normalnie. Od trzech tygodni planowałem że weekend spędzę z plecakiem i namiotem. Za każdym razem coś wypadało w ostatniej chwili i nie ruszałem w drogę. W poprzedni weekend nawet już byłem spakowany ale szef poprosił o spotkanie w niedzielę... które z resztą się w końcu nie odbyło.
   W tę sobotę padało. Przemokłem kompletnie ale z determinacją zaraz po robocie wskoczyłem pod gorący prysznic, machnąłem graty do auta i Podjechałem do Mandal.
Tam byłem umówiony z kolegą ze ścianki który obiecał pożyczyć mi mapę i doradzić trasę. Domek jego znalazłem jedynie raz pytając sąsiadów o drogę tylko potem wszedłem niechcący od strony ogrodu. Cudowne miejsce, soczysta zielona trawa (swoją drogą nic dziwnego przy takiej częstotliwości podlewania), płaskie kamienie wytyczały ścieżkę a przeszklone patio wypełnione książkami i dwoma wygodnymi fotelami otwierało się na ogród pozwalając chłonąć przyrodę i doglądać potomstwa (czwórki) jednocześnie wypoczywając.
Skierowany na drugą stronę domu nieco się zagubiłem ale w końcu jakoś udało mi się ujrzeć drzwi wejściowe. Z mapą (1:60 000), radami gdzie dobrze namiot rozbić i dobrym humorem wsiadłem do auta i wyznaczyłem sobie trasę do Ljosland GPS-em. Zerknąłem tylko na głównym ekranie czy kierunek się zgadza i ruszyłem.
Jechało się przyjemnie choć co chwilę padało, czasem zatrzymywałem się żeby zrobić zdjęcie ale nie za często bo chciałem jeszcze wyjść na szlak i godzinę podreptać przed noclegiem. W pewnym momencie dojechałem do Evje- miejscowości o której słyszałem że okolicę ma piękną- i... maszynka kazała mi skręcić w boczną dróżkę, zjechać na parking dla śmieciarek i oznajmiła że jestem na miejscu.
Tiaaa.. po dłuższej chwili orientowania mapy, gps-a, google maps i szukania punktów docelowych ustaliłem że tragedii nie ma. Nadrobiłem może 50 kilometrów w sumie. Nawet się zastanawiałem czy nie zostać w Evje i tu nie potrekkować, ale bez mapy to nie jest dobry pomysł w Norwegii. Szlaki bywają często nieoznaczone.
W ostatniej miejscowości przed Ljosland napotkałem znów ścianę deszczu i ciemno się już zrobiło więc trochę zmieniłem plany.
Zajechałem do sklepu po coś dobrego na kolację (bo w plecaku batony z muesli i termos herbaty tylko) a skoro i tak nie będę tego nosił, to pozwoliłem sobie na szaleństwo. Poprawę humoru po tak niefortunnym rozpoczęciu wyprawy uzyskałem kupując banany(najtańsze owoce tutaj), pół ananasa (w promocji był, bardzo dojrzały) kawior i ser karmelowy (przysmaki których tutaj jeszcze nie próbowałem) oraz białe pieczywo takie do upieczenia w piekarniku (w planie miałem upiec je na ognisku i zużyć z kawiorem i słodkim serem). Radości dopełniła tabliczka gorzkiej czekolady.
   Ljosland jest miejscowością wypoczynkową, jest tam centrum narciarskie, kilka szlaków prowadzących do turystycznych schronisk i dość dużo prywatnych hytt. Wąskich dróżek tam mnogo a Jonny (kolega z Mandal) powiedział że muszę po prostu pojechać kilkoma, popróbować aż trafię. No cóż.. nie trafiłem. Przez chwilę rozważałem nocleg na parkingu pod wyciągiem ale w końcu stwierdziłem że poszukam drugiego szlaku. Plan generalnie miałem taki, by pójść jednym ze szlaków, potem odbić na szlak zimowy (który wiódł środkiem jeziora) i wzdłuż niego dotrzeć do drugiego szlaku, którym zamknąć chciałem pętlę. Jako że nie udało mi się znaleźć szlaku którym chciałem rozpocząć wędrówkę, pojechałem szukać drugiego, co powinno być o tyle łatwiejsze że zaczynał się u stóp wielkiej tamy.
Niech żyje orientacja w terenie. Znalazłem tamę ale szlaku już nie, postanowiłem zatem zanocować u jej podnóża i rano ruszyć dalej. Zaczęło znowu padać. Zjadłem kolację w samochodzie, rozbiłem namiot i wlazłem do niego. Namiocik mam specyficzny, pożyczony od przyjaciela wojskowy model jednoosobowy uszyty z goretexu, niewielki i wtapiający się w otoczenie. Nauczony doświadczeniami z nieprzewidywalnym norweskim wiatrem ustawiłem go obok auta, położyłem się na dwóch karimatach, otuliłem puchowym śpiworem i syty leżałem wsłuchując trochę w szum deszczu a trochę w muzykę lecącą z słuchawek.Po dłuższej chwili takiej nirwany odkryłem że już nie pada, postanowiłem więc zrobić przygody. Wyczołgałem się i zacząłem zbierać drewno na ognisko. Ubzdurałem sobie że jeśli rozpalę je teraz, obojętne z jakim trudem, w trakcie opadów, to rano będzie na tyle żaru a i konary wyschną, że bez problemu je reanimuję i dogotuję sobie herbaty, której zapas powoli się kurczył.
   Krótko mówiąc rozpalałem ogień dwie godziny, okoliczne brzozy były tak mokre i obrośnięte gąbczastymi porostami że paski ich kory za nic nie chciały złapać płomienia. Wynalezione wokół gałęzie były nasiąknięte wodą jak czarne dęby.
Jak już udało się prawie rozpalić, to znów zaczęło padać solidnie. Dotrwałem do momentu gdy dewno faktycznie zapaliło się, dołożyłem stosik grubszych kłód by wyschły i podtrzymały ognisko możliwie długo i znów zaszyłem się w gore-texowej norce. Zmokłem oczywiście więc roznegliżowałem się, pomny porannych problemów z ubieraniem wcisnąłem nieco wilgotne spodnie do śpiwora żeby rano nie były paskudnie zimne i zasnąłem.
   Obudziłem się w jeziorze. No, w kałuży ale jednak. Lodowata woda nazbierała się dokładnie pod tyłkiem, śpiwór cały przemoczony nie chronił przed chłodem (jak to puch- a było 5 stopni) i nasiąkły mi suche skarpetki które ubrałem do snu.. no i oczywiście spodnie na których leżałem. Okazało się że namiot trochę przepuszcza wodę..ale tylko w jedną stronę. Dno miał super szczelne. Wniosek z tego na przyszłość by rozbijać się na lekkiej górce żeby woda spływała na sam koniec namiotu :D Przemarznięty wzułem co mogłem, przeszedłem się na rozgrzewkę i wsiadłem do auta. Ogrzewanie foteli to błogosławieństwo w takich sytuacjach. Rozgrzałem zadek, spodnie położyłem na sąsiednim fotelu, wyciągnąłem ostatnie suche ubranie z plecaka i otuliłem się puchówką. Zasnąłem znów na chwilę, obudziłem się, znów podgrzałem atmosferę i zasnąłem. Rano byłem zdatny do użytku i pogoda się poprawiła. Niestety próby ponownego rozpalenia ognia zakończyły się wraz z ostatnią zapałką z wodoszczelnego pojemniczka. Bułki zjadłem na zimno (na szczęście nie były takie całkiem surowe i smakowały rewelacyjnie z kawiorem). Gorąca herbata po takiej nocy to był napój bogów. Ciekawe ile razy jeszcze będę w takich sytuacjach dziękował rodzicom w myśli za super termos. Po śniadaniu przepakowałem się, rozwiesiłem namiot i śpiwór w aucie i polazłem na tamę. Zwiedziłem, zrobiłem parę zdjęć ale szlaku nie wypatrzyłem. Zebrałem się i podjechałem na ski-center znowu i zagadnąłem przechodzącego turystę z dzieciakiem w nosidełku i psem na smyczy. Pytałem o pierwotnie planowany szlak ale pokierował mnie, jak się okazało, na ten drugi.. obok drugiej tamy. Bo tam w Norwegii jest milion. Ponoć ponad 99% energii elektrycznej w tym kraju jest wytwarzanych ze spiętrzenia wody. A prądu Norwegowie zużywają 5 razy więcej niż Polacy (na jednego mieszkańca).
   Trekowanie było samą przyjemnością. Co prawda droga do schroniska która miała zająć godzinę wg słów Jonnyego trwała prawie dwie.. ale to przez zdjęcia, błoto i jagody. Jagód dużo było i błota. Zdjęć niewiele. A z jagodami to chwile wahania miałem bo część była taka jak u nas, z fioletowym nalotem, a część bez, i z białym miąższem, choć krzaczki takie same więc nieco się obawiałem wsuwając pełnymi garściami owoce że może jednak to nie jagody.. Potem wymyśliłem że one po prostu jeszcze niedojrzałe są i dlatego mało słodkie. Ponoć lato było bardzo suche i w ogóle jagód nie było. Może teraz nadrabiają w zdwojonym tempie. Podczas obchodzenia jeziora przypomniałem sobie jakieś teksty z przewodnika o długości linii brzegowej Norwegii i pokornie obchodziłem kolejne zatoczki starając się wejść jak najwyżej żeby nie zostać zablokowanym przez skały i wodę. Raz tylko przyszło się zsuwać po skale wzdłuż rysy a i to tylko dla skrócenia drogi. Wracać nie musiałem nigdy. Właściwie niedaleko już miałem na najwyższy okoliczny szczyt ale się powstrzymałem bo nie wiedziałem ile zajmie mi jeszcze ta nowa przygoda a chciałem bezpiecznie zejść ze szlaku przed ciemnością. W górach nie ma co chojraczyć szczególnie jak się jest samemu i w nieznanym terenie.
 Hyty w Ljosland są całkiem inne niż nad morzem. Zbudowane z bali, malowane na czarno i pokryte torfem wyglądają jak dwory wikingów sprzed wieków. Ładne. Pusto było wszędzie, tylko kilku weekendowych wędrowców pakowało już samochody i zbierało się do miasta spowrotem. Jesień pełną gębą.
   Jeszcze tu przyjadę pochodzić, przejdę jakiś dłuższy szlak, a tymczasem mam jeszcze kilka marzeń. Chciałbym popływać w canoe na norweskich jeziorach, Zrobić zdjęcie na języku trolla i wejść na Kjerag. Chciałbym zobaczyć Bergen o którego sławie za czasów Hanzy czytałem trochę, przejechać się koleją do Flamm, zobaczyć tutejsze skanseny i posłuchać ludowej muzyki. W kolejce są też Lofoty oczywiście i zorza polarna, łosie i renifery, żagle i tradycyjna norweska kuchnia, no i naturalny taras widokowy- Preikestolen. Jest plan. Ktoś chętny?









poniedziałek, 29 września 2014

Wiara


No to Wam napiszę w końcu o Gdańsku ;)
   Z góry przepraszam jeśli ktoś uważa że wywlekam cudze sprawy tutaj, ale.. to wszystko przez brak wiary w ludzi ;) no i bez konkretów przecież.. i czekałem cały miesiąc na jakiś happy end ;)
   Podróż do Norwegii z Polski odbywa się w moim wypadku kilkuetapowo- Wrocław- Gdańsk- Kristiansand- Vigeland- Ramsland. Do Wrocławia podwożą mnie rodzice, potem polskibus/pociąg, samolot, autobus, autostop/kolega z pracy. Na każdym z tych etapów przygoda jakaś się trafia, człowiek ciekawy, opóźnienie, niesamowity zbieg okoliczności, darmowy przejazd z poczęstunkiem, awaria bądź inne wesołe zdarzenie. Czasu na te przygody wiele bo podróż trwa minimum 14 godzin. Przy ostatnim pobycie w Polsce wymyśliłem że jednak zabiorę auto do Norwegii w związku z czym ominęłyby mnie kolejne wizyty w Gdańsku a jakoś nie było czasu żeby go zwiedzić dokładniej.
Niewiele się zastanawiając postanowiłem zatem pojechać na wybrzeże wcześniej- by być tam wieczorem i spędzić całą noc na gdańskich uliczkach. Umówiłem się jeszcze na spotkanie z koleżanką, ale to nie doszło jakoś do skutku. Wylądowałem zatem na dworcu pkp około 21 z ciężkimi tobołami i niezbyt sprecyzowanym planem włóczęgi. Toboły zostawiłem w automatycznej przechowalni (jako że raz już z niej skorzystałem kiedyś nie było zaskoczeń.. nie to co na dworcu w Kristiansand któregoś razu) a do małego plecaka wcisnąłem trochę jedzenia, aparat, puchówkę i kilka drobiazgów podręcznych. Właściwie ochotę miałem na towarzystwo. Tutaj chyba wtrącić muszę że jako iż poznawać ludzi lubię, nie stronię przed jakąkolwiek okazją do tego i kiedyś wygrałem w konkursie weekend w Krakowie oraz roczny abonament na sympatycznym portalu randkowym. W pierwszym odruchu zatem odpaliłem aplikację odpowiednią i zaczepiłem parę osób (płci przeciwnej, żeby nie było) z nikłą nadzieją na jakiś fajny kontakt. Oczywiście nic z tego nie wyszło, ale odkryłem zabawną rzecz- mianowicie w apce na smartphona można było włączyć gps i na mapie zobaczyć gdzie są inni zlokalizowani użytkownicy. Nawet był tam jakiś tryb używający kamery i podejrzewam że miało to działać jak sławetne okulary google- pokazywać w tłumie kto na imprezie jest singlem jeszcze.. czego to ludzie nie wymyślą :D Pewnie i tak nie działa :D. Tak sobie łaziłem więc po uliczkach bawiąc się najpierw telefonem, potem podziwiając starówkę a w końcu robiąc zdjęcia. Żeby nie było za dobrze, oczywiście statywu nie miałem a bez niego mój aparat nie współpracuje nocą. Trzeba się przed nim kłaść, błagać na kolanach, polerować bruk różnymi częściami ciała a i tak nie wiadomo jakie będą efekty. Nie wiem czy pamiętacie jak wysiadywałem na rynku wrocławskim pod Fredrą i liczyłem warkoczyki? To ten czerwcowy tegoroczny wpis, jeśli ktoś nie pamięta. Tym razem nie liczyłem warkoczyków ale uśmiechałem się do fajnych dziewczyn i cieszyłem z nieśmiałych odpowiedzi. No i panie z parasolkami też były. Pierwsza mnie zaczepiła ale o mało języka nie połamała na słowie striptease :) Podziękowałem grzecznie i poszedłem dalej. Druga nic nie mówiła ale zakaszlała głośno i przemknęło mi przez myśl że przy tak postępującej degradacji (pierwsza, delikatnie, mało rozgarnięta, druga chora) muszę uciekać przed kolejną bo może być strasznie. Oczywiście był to taki żarcik wewnętrzny (nietaktowny, to fakt) i z ciekawością szedłem dalej. Trzecia pani z parasolką z daleka wyglądała jakby miała fryzurę czarownicy. Uśmiech mi się zabłąkał na usta ze względu na trafność przewidywań ale gdy zbliżyłem się, okazało się że jest całkiem fajnie. Fryzura była w planowym nieładzie a generalnie nie rzucała się w oczy bo pani była ładna. Na dodatek potrafiła przemawiać ludzkim głosem i to jakim. Jak usłyszałem ten miły, delikatny i ciepły głos to mi się prawie nogi ugięły ;) I słowa były sensowne, i ludzkie.. W każdym razie wdałem się w bardzo miłą rozmowę- w końcu nie spieszyło mi się a pani również chyba nagabywania miała troszkę dość. Co prawda pracę wykonywała sumiennie i zapraszała bardzo serdecznie ale w końcu pożegnałem się i poszedłem dalej. Jeszcze jedna pani z parasolką mi się trafiła, sympatyczna i konkretna. Też jej (mam nadzieję) i sobie (z pewnością) trochę czas umiliłem, po czym posnułem się ku kanałowi w oczekiwaniu na opustoszenie ulic dla lepszych ujęć. Co jakiś czas oczywiście bruk polerowałem z aparatem. W końcu dość miałem i stwierdziłem że czas najwyższy odebrać torbę, wskoczyć w nocny autobus i wypocząć na lotnisku chociaż trochę. Była może pierwsza w nocy. W drodze powrotnej minąłem jeszcze raz tę najmniej rozgarniętą parasolkę (numer jeden) i okazało się że też da się z nią pogadać. Trochę zabawny był widok zastanowienia na jej twarzy jak czytała napis na mojej koszulce... aaa, fajne koszulki znalazłem i zakupiłem. Polecam. Ta mocno frapująca koleżankę z parasolką wyglądała tak- prawda że fajna?

   Jak już doczłapałem na dworzec (a dokładniej pod mcdonalda) natknąłem się na idącą z naprzeciwka zapłakaną dziewczynę. Całkiem ładną, czarnowłosą (ale nie przysięgnę), pociągającą nosem kupkę nieszczęścia. Oczywiście zapytałem czy nie trzeba jej pomóc, na co poprosiła o papierosa. Akurat tym służyć nie mogłem, zatem poprosiła żebym ją odprowadził do jakiegoś nocnego gdzie papierosy można nabyć drogą kupna (nie, ona się tak nie wyraziła ;)). Podczas drogi porozmawialiśmy trochę. Generalnie scenariusz jak z filmu ;) Chłopak ją rzucił właśnie, dla koleżanki z pracy, szefowa jej dała parę dni wolnego na odreagowanie, chce wrócić do mamy do Świnoujścia ale musi czekać aż banki otworzą bo ma kasę na koncie oszczędnościowym i nie może płacić z niego kartą a gotówki ma tyle co na papierosy. Trochę jeszcze opowiadała- że właśnie jej się zaczęło układać, że pracę lepszą znalazła i takie tam. Niestety stwierdziłem że straciłem wiarę w ludzi bo cały czas mi się wydawało że to jakaś ściema jest. Jak tak gadaliśmy to przyszedł do niej sms od szefowej czy czegoś nie potrzebuje ale nie mogła odpisać bo nic na koncie nie miała (generalnie, znaczy, odpisała i nawet nie zauważyła chyba że się nie wysłało). Spłakana i zasmarkana była poza tym, chciała mi przeczytać smsa od tego swojego faceta, pokazywała mi go nawet. Tych wiadomości, jeśli na jeden rzut oka mogę oceniać, mało było podejrzanie, a i telefon jej wypadł ale jakoś tak nieporadnie, teatralnie trochę, jakby na efekt obliczona poza, na wzbudzenie litości i powiem Wam że ciągle się macałem po portfelu- czy go jeszcze mam. Ale generalnie sympatycznie było bardzo. Połaziliśmy, pogadaliśmy, przytuliłem ją kilka razy żeby się nie trzęsła a i puchówka się przydała bo chłodno się zrobiło. Jak nosiło nas po uliczkach to minęliśmy panią z parasolką i głosem (czyli numer trzy). Pozdrowiłem ją z uśmiechem, odpowiedziała tym samym a moja towarzyszka mocno się zdziwiła bo jej też opowiadałem trochę i nic nie mówiłem o ulicznych znajomościach. Za to mówiłem że lubię poznawać ludzi i z nimi rozmawiać co szybko przypomniałem i się wytłumaczyłem :D Namawiała mnie żebym został, bo nie chce czekać sama na ten bank. Dużo historii. O zwierzakach swoich, o tacie co jej spadek zostawił, poszła gdzieś do toalety i zostawiła mi swoją torebkę- dla wzbudzenia zaufania pewnie, a jak siedzieliśmy na przystanku to strasznie się pryskała jakąś perfumą co na mój nos nie pachniała wcale. Wypytywała o Norwegię, stwierdziła że kupi mi bilet na następny samolot żebym tylko został, a potem że jakby miała teraz dostęp do kasy swojej to by ze mną poleciała. A w międzyczasie moja wyobraźnia szalała. Jak poszła do toalety to może zakosiła mi portfel i poszła skopiować karty, perfumy to feromony, nawet jak mnie gumą poczęstowała to odmówiłem- odruchowo, bo po prostu nie miałem ochoty i dużo rozmawialiśmy to co będę za przeżuwacza robił, ale potem mi się wykluł pomysł że to mogły być jakieś dragi. Jak już mi wyobraźnia na ten tor wskoczyła to w końcu wymyśliłem że na pewno się na mnie nastawili jak tę lokalizację w sympatii włączyłem bo oni tak polują. A gadało nam się świetnie.. po danych z profilu pewnie można sformatować taką rozmowę trochę :D No i nie mówcie że nie filmowa intryga ;)
W każdym razie ostatni autobus miałem o czwartej więc do tej pory spacerowaliśmy i gadaliśmy. Mam nadzieję że jej pomogłem- jeśli to nie była ściema to wsparciem i obecnością, a jeśli była to faktem że są faceci którzy naprawdę tylko chcą pomóc a nie wykorzystać sytuację żeby.. wykorzystać sytuację ;) Bo dało się, zdecydowanie.
Zostawiłem jej mój numer bo swojego nie pamiętała a nie mogła do mnie zadzwonić bo nic na koncie przecież nie miała,zaprosiłem do Norwegii i ciekaw byłem czy się odezwie. Pożegnałem się i pojechałem. No i gdyby się odezwała to na pewno bym Wam tej historii nie opowiadał :D
   Aaa jeszcze na sam koniec coś opowiadała o oszustach co naciągają, jakoś tak nieśmiało, jakby chciała wysondować albo delikatnie dać do zrozumienia coś. A jak jej podnosiłem głowę żeby popatrzyła na mnie to mówiła że nie może..patrzeć mi w oczy chyba... tak to zrozumiałem.
No i potem długo zastanawiałem się co mi zginęło czego nie zauważyłem :D konto co jakiś czas sprawdzałem i w ogóle.. brak wiary w ludzi.
Nawet ja.
Ech.
A jakby zadzwoniła to może bym tę wiarę jednak odzyskał... w każdym razie lokalizację wyłączyłem zaraz w autobusie na lotnisko i chyba nie włączę już :D
A żeby nie  było, to dużo się do siebie uśmiechaliśmy i naprawdę ją polubiłem. I jakbym ją spotkał to bym ją lubił nadal bo nawet taki wkręt to mistrzostwo :) a jakoś przed pożegnaniem wcisnęła mi w usta gumę.
   Całkiem zwykłą o ile mogę ocenić :)








A to jeszcze jedna koszulka.. czasem ubieram ją z dumą po pracy

sobota, 27 września 2014

Refleksja


   Kilka dni temu biegłem piękną ścieżką, moją ulubioną ostatnio. Przemoknięty byłem od pasa w dół a w butach wody po kostki bo w trekach biegałem ze względu na deszcz. Mój błąd ;) Motywacji już nie miałem, słuchałem sobie lekcji norweskiego i nagle naszła mnie taka refleksja o spełnieniu marzenia. Wtorek to był, ręce trochę pamiętały jeszcze poniedziałkowe wspinanie i sobotnią pracę przy wyrębie lasu. Tak klimatycznie, siekierą. Frajdę miałem całkiem dużą przy takim niecodziennym zadaniu choć pęcherze jakieś się pojawiły nawet. Dzicz, samotne machanie toporem wśród skał, piękna pogoda i wiatr.
   Wracając do refleksji- ścieżka wzdłuż wybrzeża biegła, wiła się między wzgórzami czasem, odsłaniała co chwilę urocze zakątki w sam raz do wyczekiwania wschodu słońca albo wieczoru przy ognisku. Surowo i malowniczo. Te moje spracowane dłonie, wiatr, morze, skały, chłosta odebrana przed chwilą od natury, dawały mi wielką radość. Stanął mi przed oczami mój ukochany kiedyś komiksowy bohater. Właściwie chyba wszystkie moje pasje miały zaczątek w tej lekturze. Wspinaczka jako świadectwo jakiejś niesamowitej wytrzymałości i zwinności, łucznictwo, żeglarstwo, muzykowanie, nawet ciągoty do rysunku a później fotografii zakiełkowały w moim małym pudełku marzeń podczas pochłaniania kolejnych zeszytów niesamowitych historii o prostym rybaku z północy. Może też to utrwaliło moje, jakie by nie były, zasady moralne.. Może dlatego właśnie kocham drewno i uwielbiam haftowane, ludowe detale prostych ubrań. No i Aaricia ;) Bo chyba domyśliliście się że o Thorgala chodziło :D Teraz na każdym kroku dostrzegam obrazki z tego świata. Wąwozy, samotne, powykręcane drzewa, wszechobecne łodzie,  podejście ludzi z północy do wychowania dzieci(nauka życia a nie wiedzy książkowej w szkole, przyzwyczajanie od małego do samodzielności, spacery w trudną pogodę od przedszkola) i do siebie (nie ma złej pogody- jest złe ubranie) i to drewno wszędzie..
   Trochę mnie zdziwiło że ten pociąg był taki nieświadomy, że nie potrafiłem powiązać tego co lubię, co mi się podoba, z miejscem na świecie w którym chcę być. Jakieś przebłyski miałem, ale bardzo nieśmiałe. Może po prostu nie wierzyłem że takie miejsce jeszcze istnieje :)
   Tymczasem zaniedbałem się trochę- historii kilka już pewnie zdążyłem zapomnieć, ciekawe (albo i nie) spostrzeżenia umykają niezapisane i nawet facebookowe zabawy mnie nie ciągnęły za bardzo.. Swoją drogą o ulubionych książkach napewno napiszę bo to fajne jest i cieszę się że kogoś mogło zainteresować moje zdanie. Dzięki Justyna ;)
Kilka razy zdarzyło się tak że miałem ochotę coś napisać więc wyciągałem z plecaka kalendarz z ostatnich mikołajkowych prezentów (bardzo dobrze mi służy i zawsze mam dla niego miejsce) i skrobałem, nawet czasem kilka stron. Oczywiście potem już, gdy emocje odpływały zapominałem albo stwierdzałem że bazgroły te są do niczego, ale sam fakt pisania bywał całkiem fajny. Jedna z przygód oczekiwała dalszego ciągu ale chyba już się nie doczeka.. może i dobrze bo miałem złe przeczucia :D ale o tym za chwilę.
Z wieści bieżących na ściance kolega potwierdził formalnie że potrafię asekurować i wyrobił mi kartę potrzebną tutaj na panelach (choć ponoć nie niezbędną) zwaną brattkort. Wypełniłem niezbędne formularze, zapłaciłem i czekam aż mi przyślą. Jakoś nie mogę się wybrać żeby w banku wyrobić konto norweskie bo ciągle w pracy jestem, a to potrzebne do dostępu do portalu podatkowego jest, więc trzeba będzie. Nici też wyjdą z planu by przyjechać tu polskim samochodem bo według przepisów celnych mogę jakiś niezmiernie krótki czas na polskich blachach jeździć jeśli tu pracuję i jestem singlem.
Jeszcze muszę załatwić identyfikatory budowlane dla siebie i kolegów, bo takie tu wymogi w pracy, więc portfel spuchnie w plastikowe prostokąciki. Miałem zamiar dziś uciec w góry ale wczoraj wieczorem upiekłem batony muesli w ramach suchego prowiantu i się niestety okazały niejadalne :D Człowiek uczy się całe życie. Dziś kupiłem produkty do wznowienia produkcji ale cały wieczór książkę czytałem więc nici z pieczenia. W poprzedni weekend byłem oglądać okoliczne skały bo dostałem topo od kolegi poznanego na ścianie w Mandal. Przy okazji trafiłem na cudowną zatoczkę w sam raz do biwakowania (z resztą kilka namiotów tam stało), z toaletą nawet, lasem całkiem jak z harcerskich obozów i plażą. Norweskie namioty wyglądają jak tipi. Ciekawe jak jest w środku. Ja przywiozłem pożyczoną od Piotrka norkę gore-texową ale jeszcze nie było okazji wypróbować. Wczoraj wracając z Mandal widziałem rowerzystkę która zapakowała sprzęt biwakowy i ruszyła w trasę. Dziś jadąc do pracy znów ją minąłem (20 kilometrów dalej). Chyba wybierałą się na naszą latarnię. Fajny pomysł w sumie tak popedałować z domem w plecaku. Koniecznie muszę sobie tu jakiś rower znaleźć. A z planowanych zastosowań namiotu jeszcze chciałem wyleźć na te najbardziej znane miejscówki norweskie takie jak preikestolen czy kjerag i tam przenocować przy okazji robiąc jakieś fajne zdjęcia. Plan jest tylko batony mi się spaliły ;) Następne się udadzą. Jutro.
Aaa z niemiłych niespodzianek to transfer w modemie mi się skończył i przez parę dni będzie zamulało a dysk z archiwum zdjęciowym mi padł. Mam nadzieję że się uda odzyskać te wszystkie fotki.