środa, 24 lipca 2013

Lipą pachnie.

 
 

   Poruszanie się rowerem po mieście ma wiele nieprzecenialnych zalet. Oprócz tego, że polują na Ciebie tramwaje, to już same plusy pozostają. Moje wieczorne, niespieszne kołowanie w stronę domu okraszone jest od wiosny feerią zapachów... taka naturalna terapia relaksacyjna na koniec dnia. Najpierw był bez, potem akacja, teraz pachną lipy. Ostatnio budowaliśmy w Bielawie, przy lipowej alejce. Przez całe ogromnie słoneczne dni zapach sosnowych wiórów mieszał się z aromatem lipowych kwiatów. W rozgrzanym powietrzu poruszanym powiewem od gór brzęczały pszczoły, przysiadając czasem na złotym drewnie konstrukcji. Sympatyczna psina chowała się w cieniu, wyszukując resztki nocnego chłodu, ale na przerwach przychodziła umilić nam czas ruchliwym nosem i miękkim jęzorem i wyprosić jakiś kawałek śniadania. Inwestor znajomy, więc dopieszczani byliśmy codziennie. Pierogi z jagodami, lody albo miska zimnych, słodkich wiśni w te upalne dni spowodowały, że czułem się jak na wakacjach u przyjaciół, a nie w pracy.
   Nabrałem znów ochoty, żeby jednak dom zbudować. Kilka kubików drewna, parę narzędzi i już można mieć swój wymarzony kąt. Z warsztatem pełnym skarbów, biblioteką, kątem do muzycznych eksperymentów, pracy i relaksu. Z ogrodem dla wielkiego psa, składzikiem na sprzęty sportowe, ze ścianką wspinaczkową i tyrolką dla dzieciaków. Z wielkim piecem w kuchni, z ławeczką przed domem i miejscem na ognisko. Z grillem i piecem chlebowym. Z ziemianką. Z miejscem dla przyjaciół. Z pełnym barkiem dla przyjaciół. Z kruszarką do lodu i całym trawnikiem mięty na mojito. Z wielką kuchnią na wspólne gotowania, salonem na śpiewogrania i rzutnikiem na wieczorki filmowe. Dużo bym tak mógł jeszcze wymieniać. Chciałbym.
   Wracam do formy powoli. Biegać zacząłem znów i nawet nie ma tragedii. Ze wspinaczką chirurg kazał poczekać jeszcze trochę, ale podciągam się czasem na próbę i jest coraz lepiej. Chyba basen pomógł dużo. Może w weekend już powalczę. Tymczasem miły wypad na trekking w Karkonosze przyjaciel zaproponował, fajnie było. W niedzielę prawie 40 kilometrów na rowerku po szutrach zrobiliśmy jeszcze, a doliczając wieczorny wypad na bachatę to nawet 50 mi się uzbierało. Nie zdążyliśmy zwiedzić skały koło jego domu, co planujemy już od wiosny, ale może i lepiej. Zrosnę się trochę jeszcze.
   Od piątku żywiłem się grillami. Piątkowy wieczór nad Odrą pamiętny będzie z pewnością ze względu na hordy krwiożerców, złamany obojczyk i nieplanowaną kąpiel nieumiejącej pływać koleżanki. W sobotę u kumpla (swoją drogą miejscowość się Lipa nazywa) pod czereśnią magiczna noc pod księżycem przy ognisku. Niedziela wolna od węgla drzewnego była, ale w poniedziałek za to znów spotkanie, tym razem w pobliżu wody strzeżonej, żeby się Sylwia bezpieczniej czuła (bo to ekipa piątkowa znów była). Kolegi z uszkodzonym obojczykiem nie było, bo obie ręce ma unieruchomione. Zagadaliśmy się do późna i znów niewyspany byłem w pracy. Jak mi pszczoły zabrzęczały przy śniadaniu to prawie zasnąłem.
   Gdy wracałem w niedzielę z tańca, minąłem taką parę. Trochę starsza pani prowadziła pod rękę chudego, pijanego faceta. Gość czerwony, z postury powiedziałbym, nałogowiec. Ubrany czysto i letnio, tylko pionu utrzymać nie mógł. Dba o niego ktoś widocznie. Pani wyraz twarzy miała zagadkowy dla mnie. Może tak się odbijają na mięśniach mimicznych tak zwane mieszane uczucia. Tak mnie to zastanowiło trochę i rozmyślania moje skierowało w stronę ludzkich potrzeb. Bo czemu ona to robi? I czemu on to robi? Jak to jest? Tak sobie pogdybałem dla rozrywki na temat różnych aspektów ludzkiego charakteru, tych pozytywnych i tych nie. Jak łatwo można swoje problemy zrzucić na głowę komuś innemu. Temu dobremu. Odpowiedzialnemu. Z takim nastrojem dojechałem pod latarnię przy której rower parkuję. Ciasno było trochę bo motocykle sąsiad z sąsiadką też tam dopięli tym razem, ale zaparkowałem i poszedłem prawie spać.
   Lipą pachnie.
A to rozbudowa jaką robimy w Bielawie. Bardzo sympatyczny domek. Po tygodniu pracy, z kawałkiem :D
Grill pierwszy

Grill drugi

 
Wędrówkowe
Rowerowe
 

niedziela, 14 lipca 2013

Jak zwykle...

   Dziś z nostalgią pomyślałem o mojej nauczycielce języka polskiego z liceum. Jakoś tak. Wpadło mi do głowy, że może ta mądra, inteligentna i dowcipna kobieta znalazłaby jakąś przyjemność w czytaniu moich wypocin. Głupi pomysł, wiem, pewnie miała dość już jak byłem w szkole ;). W każdym razie zapytałem wszechwiedzącego wuja G. co słychać u mojej ulubionej nauczycielki (no dobra, była jeszcze fajna pani od biologii od której pożyczałem szanty ;)). Pierwszy link stwierdził, że w 2009 roku 30 kwietnia dostała kolejne odznaczenie (Po Złotym Krzyżu Zasługi, medalu MEN, złotej odznace ZNP), tym razem "Zasłużony dla Powiatu Zgorzeleckiego", co ucieszyło oczywiście, za to w drugim dowiedziałem się, że 4 czerwca 2009 zmarła.











Jak zwykle spóźniony, powiedziałaby.
Miłego wędrowania po niebieskich połoninach... i do zobaczenia kiedyś na szlaku.
A trawa u nas tak zielona.


wtorek, 2 lipca 2013

Buen camino!


   Bardzo lubię pewien rodzaj scen w filmach. Nie, nie ten ;). Chodzi mi o konfuzję otoczenia, gdy główny bohater okazuje się nagle kimś specjalnym. Gdy, czasem z premedytacją ukrywane, cechy wybijające jednostkę ponad przeciętność wychodzą na jaw. Dziecinną radość sprawia mi to zaskoczenie wokół, ta nagła zmiana opinii, przewartościowanie sądów.
Mam wspaniałych przyjaciół. Gigantów  niekiedy w swoich dziedzinach. Uwielbiam słuchać o takich historiach z ich życia. Zwykle wielkość idzie w parze ze skromnością i nikt specjalnie poklasku nie szuka. Osiągnięcia swoje traktują jako krok we własnym rozwoju a nie powód do puszenia się przed maluczkimi. Dochodzi przez to czasem do komicznych sytuacji, czasem za to są powody do irytacji niewielkiej. Cenię w moich przyjaciołach również to. Świadomość własnej wartości pozwalającą lekkim uśmiechem i wzruszeniem ramion skwitować rewelacje "mądrzejszych". Uczy mnie to pokory.
   Ostatnio ulubiona moja przewodniczka przyniosła parę historii. Między innymi i taką, ale przede wszystkim historie wędrówek.
Góry wzywają coraz głośniej. Po przegadaniu nocy miałem wielką ochotę spakować w plecak parę drobiazgów i ruszyć na szlak. Mimo obolałych łydek, kłujących żeber, poszytej głowy i ograniczonej sprawności ręki. Tak naprawdę pomysł wyparował dopiero gdy przymierzyłem treki, i okazało się, że strasznie bolą mnie obtłuczone kostki w kontakcie z wysokimi butami.
   Opowiadała Miłka o rajdzie bankowca. O tym, jak zabrała w góry trzynaście osób które nigdy nie spało w schronisku, a większość nawet szlaku raz nie przedeptało. O ludziach, którzy rzuceni na głęboką wodę długich przebiegów z plecakami i noclegów w niezbyt znośnych warunkach znaleźli w tym radość, oderwanie od codzienności, przygodę życia. O tym jak się zżyli i jak wspaniale potrafili razem bawić mimo dużych różnic wiekowych i światopoglądowych. O niekończących się rozmowach na każdy temat, o chłonięciu górskiej wiedzy i o ciągłym śmiechu do bólu brzucha. O tym, że po dotarciu pod ostatnie miejsce noclegu, hotel z prawdziwego zdarzenia, siedzieli przed bramą pół godziny, nie chcąc "schodzić z gór" jeszcze, nie spiesząc się do prysznica i wreszcie wygodnego łóżka. Do cichego pokoju bez pochrapujących sąsiadów. Do restauracji ze stolikami na cztery osoby.
   Dziś u koleżanki wypatrzyłem rekomendację filmu "The Way" (2010, Emilio Estevez). Tytuł mnie chwycił, trailer jeszcze docisnął i nie czekając na jakieś zacne towarzystwo, obejrzałem. Oczywiście polecam gorąco. Opowieść jest właśnie o drodze. Właśnie o poznawaniu ludzi. Właśnie o chęci kontynuowania drogi po dotarciu do celu. Właśnie o tym wszystkim, o czym opowiadała najlepsza z mi znanych przewodniczka Sudetów. Podsyciła zew gór.
To chyba oczywiste gdzie poznałem wszystkich moich przyjaciół? W drodze ;).
Buen camino Amigos!