niedziela, 19 października 2014

Pinokio


Pinokio: (używa życia pełnego przygód) - Juhuuu! Światowcy! Zróbmy jakieś przygody!!! Polowanie na żyrafy, hę? 

   Och jak mi się za wędrówką po szlaku stęskniło. Jak to powiedziała Miłka, u mnie nie może być normalnie. Od trzech tygodni planowałem że weekend spędzę z plecakiem i namiotem. Za każdym razem coś wypadało w ostatniej chwili i nie ruszałem w drogę. W poprzedni weekend nawet już byłem spakowany ale szef poprosił o spotkanie w niedzielę... które z resztą się w końcu nie odbyło.
   W tę sobotę padało. Przemokłem kompletnie ale z determinacją zaraz po robocie wskoczyłem pod gorący prysznic, machnąłem graty do auta i Podjechałem do Mandal.
Tam byłem umówiony z kolegą ze ścianki który obiecał pożyczyć mi mapę i doradzić trasę. Domek jego znalazłem jedynie raz pytając sąsiadów o drogę tylko potem wszedłem niechcący od strony ogrodu. Cudowne miejsce, soczysta zielona trawa (swoją drogą nic dziwnego przy takiej częstotliwości podlewania), płaskie kamienie wytyczały ścieżkę a przeszklone patio wypełnione książkami i dwoma wygodnymi fotelami otwierało się na ogród pozwalając chłonąć przyrodę i doglądać potomstwa (czwórki) jednocześnie wypoczywając.
Skierowany na drugą stronę domu nieco się zagubiłem ale w końcu jakoś udało mi się ujrzeć drzwi wejściowe. Z mapą (1:60 000), radami gdzie dobrze namiot rozbić i dobrym humorem wsiadłem do auta i wyznaczyłem sobie trasę do Ljosland GPS-em. Zerknąłem tylko na głównym ekranie czy kierunek się zgadza i ruszyłem.
Jechało się przyjemnie choć co chwilę padało, czasem zatrzymywałem się żeby zrobić zdjęcie ale nie za często bo chciałem jeszcze wyjść na szlak i godzinę podreptać przed noclegiem. W pewnym momencie dojechałem do Evje- miejscowości o której słyszałem że okolicę ma piękną- i... maszynka kazała mi skręcić w boczną dróżkę, zjechać na parking dla śmieciarek i oznajmiła że jestem na miejscu.
Tiaaa.. po dłuższej chwili orientowania mapy, gps-a, google maps i szukania punktów docelowych ustaliłem że tragedii nie ma. Nadrobiłem może 50 kilometrów w sumie. Nawet się zastanawiałem czy nie zostać w Evje i tu nie potrekkować, ale bez mapy to nie jest dobry pomysł w Norwegii. Szlaki bywają często nieoznaczone.
W ostatniej miejscowości przed Ljosland napotkałem znów ścianę deszczu i ciemno się już zrobiło więc trochę zmieniłem plany.
Zajechałem do sklepu po coś dobrego na kolację (bo w plecaku batony z muesli i termos herbaty tylko) a skoro i tak nie będę tego nosił, to pozwoliłem sobie na szaleństwo. Poprawę humoru po tak niefortunnym rozpoczęciu wyprawy uzyskałem kupując banany(najtańsze owoce tutaj), pół ananasa (w promocji był, bardzo dojrzały) kawior i ser karmelowy (przysmaki których tutaj jeszcze nie próbowałem) oraz białe pieczywo takie do upieczenia w piekarniku (w planie miałem upiec je na ognisku i zużyć z kawiorem i słodkim serem). Radości dopełniła tabliczka gorzkiej czekolady.
   Ljosland jest miejscowością wypoczynkową, jest tam centrum narciarskie, kilka szlaków prowadzących do turystycznych schronisk i dość dużo prywatnych hytt. Wąskich dróżek tam mnogo a Jonny (kolega z Mandal) powiedział że muszę po prostu pojechać kilkoma, popróbować aż trafię. No cóż.. nie trafiłem. Przez chwilę rozważałem nocleg na parkingu pod wyciągiem ale w końcu stwierdziłem że poszukam drugiego szlaku. Plan generalnie miałem taki, by pójść jednym ze szlaków, potem odbić na szlak zimowy (który wiódł środkiem jeziora) i wzdłuż niego dotrzeć do drugiego szlaku, którym zamknąć chciałem pętlę. Jako że nie udało mi się znaleźć szlaku którym chciałem rozpocząć wędrówkę, pojechałem szukać drugiego, co powinno być o tyle łatwiejsze że zaczynał się u stóp wielkiej tamy.
Niech żyje orientacja w terenie. Znalazłem tamę ale szlaku już nie, postanowiłem zatem zanocować u jej podnóża i rano ruszyć dalej. Zaczęło znowu padać. Zjadłem kolację w samochodzie, rozbiłem namiot i wlazłem do niego. Namiocik mam specyficzny, pożyczony od przyjaciela wojskowy model jednoosobowy uszyty z goretexu, niewielki i wtapiający się w otoczenie. Nauczony doświadczeniami z nieprzewidywalnym norweskim wiatrem ustawiłem go obok auta, położyłem się na dwóch karimatach, otuliłem puchowym śpiworem i syty leżałem wsłuchując trochę w szum deszczu a trochę w muzykę lecącą z słuchawek.Po dłuższej chwili takiej nirwany odkryłem że już nie pada, postanowiłem więc zrobić przygody. Wyczołgałem się i zacząłem zbierać drewno na ognisko. Ubzdurałem sobie że jeśli rozpalę je teraz, obojętne z jakim trudem, w trakcie opadów, to rano będzie na tyle żaru a i konary wyschną, że bez problemu je reanimuję i dogotuję sobie herbaty, której zapas powoli się kurczył.
   Krótko mówiąc rozpalałem ogień dwie godziny, okoliczne brzozy były tak mokre i obrośnięte gąbczastymi porostami że paski ich kory za nic nie chciały złapać płomienia. Wynalezione wokół gałęzie były nasiąknięte wodą jak czarne dęby.
Jak już udało się prawie rozpalić, to znów zaczęło padać solidnie. Dotrwałem do momentu gdy dewno faktycznie zapaliło się, dołożyłem stosik grubszych kłód by wyschły i podtrzymały ognisko możliwie długo i znów zaszyłem się w gore-texowej norce. Zmokłem oczywiście więc roznegliżowałem się, pomny porannych problemów z ubieraniem wcisnąłem nieco wilgotne spodnie do śpiwora żeby rano nie były paskudnie zimne i zasnąłem.
   Obudziłem się w jeziorze. No, w kałuży ale jednak. Lodowata woda nazbierała się dokładnie pod tyłkiem, śpiwór cały przemoczony nie chronił przed chłodem (jak to puch- a było 5 stopni) i nasiąkły mi suche skarpetki które ubrałem do snu.. no i oczywiście spodnie na których leżałem. Okazało się że namiot trochę przepuszcza wodę..ale tylko w jedną stronę. Dno miał super szczelne. Wniosek z tego na przyszłość by rozbijać się na lekkiej górce żeby woda spływała na sam koniec namiotu :D Przemarznięty wzułem co mogłem, przeszedłem się na rozgrzewkę i wsiadłem do auta. Ogrzewanie foteli to błogosławieństwo w takich sytuacjach. Rozgrzałem zadek, spodnie położyłem na sąsiednim fotelu, wyciągnąłem ostatnie suche ubranie z plecaka i otuliłem się puchówką. Zasnąłem znów na chwilę, obudziłem się, znów podgrzałem atmosferę i zasnąłem. Rano byłem zdatny do użytku i pogoda się poprawiła. Niestety próby ponownego rozpalenia ognia zakończyły się wraz z ostatnią zapałką z wodoszczelnego pojemniczka. Bułki zjadłem na zimno (na szczęście nie były takie całkiem surowe i smakowały rewelacyjnie z kawiorem). Gorąca herbata po takiej nocy to był napój bogów. Ciekawe ile razy jeszcze będę w takich sytuacjach dziękował rodzicom w myśli za super termos. Po śniadaniu przepakowałem się, rozwiesiłem namiot i śpiwór w aucie i polazłem na tamę. Zwiedziłem, zrobiłem parę zdjęć ale szlaku nie wypatrzyłem. Zebrałem się i podjechałem na ski-center znowu i zagadnąłem przechodzącego turystę z dzieciakiem w nosidełku i psem na smyczy. Pytałem o pierwotnie planowany szlak ale pokierował mnie, jak się okazało, na ten drugi.. obok drugiej tamy. Bo tam w Norwegii jest milion. Ponoć ponad 99% energii elektrycznej w tym kraju jest wytwarzanych ze spiętrzenia wody. A prądu Norwegowie zużywają 5 razy więcej niż Polacy (na jednego mieszkańca).
   Trekowanie było samą przyjemnością. Co prawda droga do schroniska która miała zająć godzinę wg słów Jonnyego trwała prawie dwie.. ale to przez zdjęcia, błoto i jagody. Jagód dużo było i błota. Zdjęć niewiele. A z jagodami to chwile wahania miałem bo część była taka jak u nas, z fioletowym nalotem, a część bez, i z białym miąższem, choć krzaczki takie same więc nieco się obawiałem wsuwając pełnymi garściami owoce że może jednak to nie jagody.. Potem wymyśliłem że one po prostu jeszcze niedojrzałe są i dlatego mało słodkie. Ponoć lato było bardzo suche i w ogóle jagód nie było. Może teraz nadrabiają w zdwojonym tempie. Podczas obchodzenia jeziora przypomniałem sobie jakieś teksty z przewodnika o długości linii brzegowej Norwegii i pokornie obchodziłem kolejne zatoczki starając się wejść jak najwyżej żeby nie zostać zablokowanym przez skały i wodę. Raz tylko przyszło się zsuwać po skale wzdłuż rysy a i to tylko dla skrócenia drogi. Wracać nie musiałem nigdy. Właściwie niedaleko już miałem na najwyższy okoliczny szczyt ale się powstrzymałem bo nie wiedziałem ile zajmie mi jeszcze ta nowa przygoda a chciałem bezpiecznie zejść ze szlaku przed ciemnością. W górach nie ma co chojraczyć szczególnie jak się jest samemu i w nieznanym terenie.
 Hyty w Ljosland są całkiem inne niż nad morzem. Zbudowane z bali, malowane na czarno i pokryte torfem wyglądają jak dwory wikingów sprzed wieków. Ładne. Pusto było wszędzie, tylko kilku weekendowych wędrowców pakowało już samochody i zbierało się do miasta spowrotem. Jesień pełną gębą.
   Jeszcze tu przyjadę pochodzić, przejdę jakiś dłuższy szlak, a tymczasem mam jeszcze kilka marzeń. Chciałbym popływać w canoe na norweskich jeziorach, Zrobić zdjęcie na języku trolla i wejść na Kjerag. Chciałbym zobaczyć Bergen o którego sławie za czasów Hanzy czytałem trochę, przejechać się koleją do Flamm, zobaczyć tutejsze skanseny i posłuchać ludowej muzyki. W kolejce są też Lofoty oczywiście i zorza polarna, łosie i renifery, żagle i tradycyjna norweska kuchnia, no i naturalny taras widokowy- Preikestolen. Jest plan. Ktoś chętny?