niedziela, 22 grudnia 2013

Dreszcze


   Wczoraj mieliśmy z przyjaciółmi mikołajkowo- wigilijne spotkanie. Jak zawsze ciepłe, odprężające i wesołe. Pewnie wstyd, ale nawet się troszkę wyspałem i odmarzłem. Nie wziąłem gitary, ale cały wieczór w głośnikach królowała muzyka Rodrigueza.. no prawie, bo na początku był jeszcze "New York" pasujący do wystroju wnętrza a na koniec (jak już się obudziłem) jakiś dość delikatny elektroniczny rytm. Perypetii i historii trochę było, ale udało się wrócić do domu przed budzikiem. Po śniadaniu zaplanowałem weekend rozpocząć wreszcie i zasiadłem do książki, herbaty i kaloryfera, ale fejsowe okienko na świat przypomniało o rzeczonym Rodriguezie więc zmieniłem medium na dziesiątą muzę.
   Fajny człowiek z tego pana. Wyszukujący poezję w prozie życia, ciężko pracujący fizycznie a jednak jednocześnie bystry obserwator zamrażający swe spostrzeżenia w linijkach tekstu. Niepoddający się otaczającej nędzy i niedoli malarz przeciśniętych przez śródmiejskie pejzaże i zdarzenia uczuć. Niestrudzony wędrowiec. Zachwyca mnie ta poetyka. Przypominam sobie o co jakiś czas obserwowanych miejscach naszego miasta do których obiecywałem sobie wrócić z cyfrówką. Z pewnością zdjęć intrygujących, tak ładnie brzydkich zapomnianych zaułków są tysiące ale te będą moje. Bo nie chodzi o obrazek starej ściany tylko o uczucie jakie masz patrząc na nią, i to sobie kiedyś uwiecznię, jak już zmienię aparat. Film oglądałem z dreszczami choć to pewnie też głupie. Ach, być tak, umieć tak, dziwne tęsknoty się odzywają. Cóż, grunt to pokochać swoją drogę. A do śpiewnika może "Cause" na razie, może "I'll slip away".
   Film, jakby ktoś nie wiedział, nosi tytuł "Searching for Sugar Man" a płyty  "Cold Facts" i "Coming From Reality"

czwartek, 5 grudnia 2013

Kamienista

   Zimno. Ciemno w drodze do pracy. Ciemno na fajrant.
Bywają pracownicy budowlani inteligentni. Bywają interesujący. Bywają otwarci na świat. Bywają potrafiący się wysłowić. Nieograniczeni.
Sciąłem się parę razy. Mam generalnie zmniejszoną tolerancję na wypitych. Nie że alergię totalną, ale jakoś średnio. Monologi zwykle bywają słabe, dialogi kończą się westchnieniem z mojej strony a obstawanie przy swoim prowadzi do kłótni które nie prowadzą nigdzie. Te prawidłowości przekładają się na nieczęste na szczęście sytuacje w pracy, gdzie jednak nie można tylko westchnąć. Staram się rozumieć ludzi, ale czasem nie potrafię. Naprawdę. Dawanie drugiej szansy zawsze się mści a jednak jeszcze się nie nauczyłem. Szkoda gadać. A nerwy psuję sobie tylko ja, bo druga strona albo znieczulona, albo zlewa. Powroty o zachodzie słońca z brygadą wywołują często bąble. ledwo docierają do mnie, często pocieszne, stwierdzenia pasażerów a myśli błądzą daleko w przodzie, albo właśnie z tyłu jeszcze, w pracy. Ostatnio musieliśmy zawrócić i przepiękny kolor nieba bił po oczach. Dla kontrastu załoga była w bardzo kiepskim stanie i zaciskałem usta w cienką kreskę by nie powiedzieć już nic więcej. W końcu i tak nie zapamiętają a co miało być "powiedziane"- zostało. Głośno i wyraźnie. A dyskusje prowadzą do kłótni które.. ;) Niniejsze wtręty pracowe mam nadzieję zobrazują kontrast. Irytacja więc, zniesmaczenie, noga na gazie, zaciśnięte na kierownicy dłonie i skrzywienie twarzy. Zmęczenie materiału po poprzedniej drugiej szansie. Kropla przelewająca czarę. I w tym wszystkim czarne kontury drzew przydrożnych na tle czerwonego nieba migające co chwilę. Światła z naprzeciwka i znów drzewa. Mgnienie oka. Dwa potężne ptaki z rozłożonymi na całą szerokość skrzydłami. Czarne jak kontury drzew. Lotki na końcach skrzydeł podgięte do góry od nacisku powietrza. Widoczne w detalach. Wyraźne jak wykreślone rapidographem czarnym tuszem na pomarańczowym kartonie. Wypalają się na siatkówce i trwają w powidoku jeszcze długą chwilę, a we wspomnieniach już parę dni. Ach, umieć to narysować. Kolejny raz-jak od lat- marzę o rejestratorze w oku. I lepiej mi się zrobiło. Dystansu nabrałem. Bo piękna jest droga, choć kamienista czasem.
A jak już nie mogę to jest ukochana rodzina, wspaniali starzy przyjaciele, rewelacyjni nowi, weseli, życzliwi ludzie, dobrzy, normalni..choć może właśnie nienormalni, bo standardy dziś inne. Więc nie wstyd być nienormalnym, innym niż ogół. "Dziwnym" :) Lubię Was. Dobrze że jest książka, muzyka, herbata, gitara, ulubiony kubek, kakao, rower i nieskończona plątanina ścieżek biegowych. Ciastko podarowane z życzliwości, chwila rozmowy, telefon do przyjaciela. Film. Nawet ten zapomniany kawałek internetu. Dobrze że jest. Lepiej. Dzięki Wam.

wtorek, 26 listopada 2013

Skostnienie


   Brak mi ciepła ostatnio. Może przez pogodę, może przez pracę. Może to po prostu niewyspanie albo odwodnienie. Może z braku magnezu.
W każdym możliwym momencie tulę się do puchówki, parzę gorącą, czarną i przesłodką herbatę albo przytulony do kaloryfera próbuję powstrzymać się przed wypiciem w jednej chwili całego kubka kakao z cynamonem.
Zakochuję się w każdej dziewczynie, która się do mnie usmiechnie... na chwilkę, z nadzieją na jeden ciepły uścisk ramion. Chłonę przez telefoniczne druty rodzinne ciepło ze zbyt rzadkich rozmów z rodzicami. Zaglądam do siostry posiedzieć w gwarze i akceptacji. Nie mogę przejść obojętnie obok stoiska ze słodyczami. W poszukiwaniu ciepła zwiedzam, odwiedzam. Tyję. Marnieję. Jednocześnie.
Tak sobie chciałem ponarzekać  bo mi w palce zimno :-) Rower naprawię to się rozruszam. Obiecuję. I pisał będę. Tymczasem pozdrawiam ze szczękiem i zgrzytem.

niedziela, 3 listopada 2013

Śpiewnik


   Dawno, dawno temu wśród moich przyjaciół panował zwyczaj zostawiania po sobie śladów w cudzych śpiewnikach. Czasem przy ulubionej piosence, a czasem po prostu na losowo wybranej stronie, by kiedyś właściciel natrafił z zaskoczeniem na kilka miłych słów i uśmiechnął się do wspomnień.
Z biegiem czasu śpiewniki puchły a miejsce na teksty utworów okazywało się najmniej istotnym ze składników tych styranych, poklejonych zeszytów. Do dziś, grając niektóre piosenki, mam przed oczami równe literki pozdrowień od którejś z druhen, mimo, że śpiewnika już dawno nie ma, a i druhna ma męża i dziecko :D
   Czasem natrafiam na muzykę, która po prostu zostaje w głowie, czasem z nostalgią wracam do młodzieńczych fascynacji, a czasem po prostu lubię posłuchać. Nie jestem melomanem, znawcą z wysublimowanym gustem. Niestety, zapewne. Prosty ze mnie człek i prymitywne do mnie przemawiają nuty. Podzielę się z Wami nimi, bo to przecież wiele mówi o człowieku. Jeśli będziecie chcieli swój ślad gdzieś tu zostawić, to wiecie, miło będzie mi kiedyś zajrzeć między te strony i przypomnieć sobie Was ;)

niedziela, 13 października 2013

Set Sails


   Dziś rano zapowiadało się że zmoknę. Chmurnie było a nie wiało prawie wcale. Na nabrzeżu byliśmy skoro świt o 9,30 bo tak obwołano zbiórkę na regaty. Właściwie to wstałem jak jeszcze słonka na niebie nie było, a wręcz ciemno że oko wykol. Śniadania zjadłem dwa przez to, bo najpierw sam a potem w towarzystwie. Jak już dotarliśmy, to czekać nam przyszło godzinę prawie na resztę załogi. Czas ten umililiśmy sobie najpierw rozgrzewając się grą we freesby a później zatrzaskując kluczyki w samochodzie.
   Dzięki zapasowi czasu udało się zdążyć na start, a że się rozwiało nawet w końcu do 15 węzłów, pościgaliśmy się fajnie, jak powiedział skipper- technicznie, bo przy słabym wietrze trzeba było się starać. Dwa krótkie wyścigi zrobiliśmy, w przerwie konsumując kanapki i suche prowianty w postaci ciastek.
Nie padało, zafalowanie minimalne, dzięki czemu suchą stopą na pirs wróciłem a nawet słońce pod koniec wyścigu się pokazało.
   Po pływaniu krótkie spotkanie w lokalnym klubie żeglarskim przy guinessie i herbacie z mlekiem. Ze sobą zabraliśmy do naprawy lekko uszkodzonego spinakera i kilka fajnych zdjęć. W domu przepyszny obiad a potem wspólne pichcenie crumbli z jabłkami i śliwkami, orzechami, migdałami i rodzynkami. Do tego duużo cynamonu oczywiście bo cynamon pomaga w regeneracji mięśni, a troszkę jeszcze po czwartkowym body pumpie przypominają o sobie. W zestawie były jeszcze kominek, lody i film. Obejrzeliśmy "Twardzieli", jakby ktoś miał okazję to polecam, choć może kategorie "komedia" i "kryminalny" nie do końca trafiona. Obsada dobra a i historia niezła. Hollywoodzka ale fajna.
   Walczyłem dziś jeszcze z gps-em w telefonie, zresetować się udało, to może zadziała jutro i wreszcie pobiegam z prędkością i dystansem. Pożyczyłem od Kuby kubek (nomen omen) więc na ściance może jakąś parę znajdę do asekuracji. Znów bez jakichś przemyśleń głębszych, ale w końcu wakacje mam i z myślenia zwolniony się czuję. Wypoczywam przecież.
   Aaaa, właśnie, wczoraj wspinałem się pierwszy raz tak naprawdę na tradzie. Kości jeszcze nie osadzałem, na razie zbierałem tylko, ale pierwszy raz na połówkowych linach zaliczyłem. Klify irlandzkie zapraszają, tylko troszkę sprzętu zwieźć i można walczyć. Jest gdzie. Jak się dowiedziałem, jeden z rozdziałów topo okolicznego napisali Polacy, a w skale spotkaliśmy kolegę, który w rzeczonej książeczce wstawia się na fotce na początek rozdziału. 


 Regatowe fotki i wszechobecny bluszcz- tutaj akurat z wczorajszego wspinania na klifach koło Ailwee cave
 Miejscowy klub żeglarski
Desant

czwartek, 10 października 2013

Zielono

No i jesień na całego.
   Słońce rozświetla cudne kolory przebarwionych liści, rozprasza poranne mgły i próbuje jeszcze niezbyt skutecznie przezwyciężyć chłody. Czasem tylko uda się w południe przysiąść w plamie światła i napawać się ostrymi promieniami palącymi przez koszulkę. Od wczoraj urlopuję. Spakowałem lekki plecak i ruszyłem w drogę. Wieczorem nostalgicznie i cicho wypłakała gitara spokojne ballady i wędrówkowe pieśni. Od rana na zielonej wyspie słońce. Pobiegałem trochę i ściankę odwiedziłem lokalną. W ramach związanych z powyższym ciekawostek- zależało mi, żeby bagaż mieć maksymalnie skompresowany a dwie pary butów zajmują trochę miejsca. Buty do biegania mam dopasowane, buty do wspinu też wcale nie za małe. Ogromne zdziwienie i radość odczułem gdy okazało się że jedne mieszczą się w drugich :D. W powrotnej drodze spróbuję jeszcze do środka skarpetki wetknąć ;) Tymczasem w planie jeszcze dziś rower chyba i może wieczorne bieganie z przyjacielem, w niedzielę regaty na oceanie a po weekendzie wspin na irlandzkich klifach. Jeśli się rozwieje to jeszcze na plażę pojedziemy na kite'a. Biegać nad oceanem mi się nie udało, bo gps znów szwankuje a mój wewnętrzny kompas wskazał idealnie najkrótszą drogę w stronę oceanu, która niestety okazała się ślepą uliczką. Czasu było troszkę mało bo ściana czekała, więc wróciłem pod dom, z niewielkimi problemami, bo domki dość podobne na osiedlach tu.
   Nic to, zaraz wsiądę na rower i nad wielką wodę pojadę, wsłuchać się w szum fal, pochłonąć troszkę spokoju tego niewzruszonego i niezależnego od człowieka żywiołu. Po drodze mam plan zahaczyć o ruiny, nadbrzeżny cmentarz i twierdzę. Szkoda trochę, że aparatu nie wziąłem.
   Na panelu było bardzo fajnie, swojsko, jak przyszliśmy to byliśmy sami (dwóch Polaków i kilkumiesięczny szkrab w foteliku), potem zawitała sympatyczna Belgijka, następnie Irlandczyk, kolejny znajomy Polak i jeszcze jeden rudy Irlandczyk. Mała robiła furorę wisząc w foteliku na dwóch karabolach i taśmie i ciesząc się bujaniem. Po wspinie uraczony zostałem świetną wege-zupą po czym odwieziony do domu. Słonko praży ciągle a bateria w lapku pada więc wskakuję na koło, choć troszkę się obawiam tego lewostronnego ruchu. Dziwni ci Rzymianie ;)
Update.
   Jednak na rowerze nie byłem. Wylądowałem na zajęciach z "body pump" i nie da się ukryć że przy ćwiczeniach na nogi musiałem odłożyć hantle na chwilę. Po zajęciach zajrzałem na ściankę pozwiedzać Irlandczyków jeszcze, ale mimo że ludzi było trochę, wspinały się tylko dwie pary. W jednej z nich była poznana rano Belgijka. Po powrocie do domu porelaksowaliśmy się jeszcze przy kabaretach chwilę i usnęliśmy snem strudzonego wędrowca. Rano ciężko było wstać bo nos zmarznięty troszkę, ale zwlokłem się i rozgrzałem dobrym śniadaniem. Teraz już musowo na rower idę. Do plecaka ze skarbami buty wrzucę, to może przystanek na ścianie zrobię, potrawersuję. Klify może jednak w sobotę będą. Trochę nie wieje, więc kite pod znakiem zapytania, ale będzie dobrze. :D
Update II
   Fajnie było porowerować, posiedzieć nad morzem i się powspinać. Na ścianie tym razem poznałem Brazylijczyka, Francuzkę, Amerykankę i Irlandkę. Z tego wszystkiego zapomniałem, że w Irlandii w piątki pracują godzinę krócej i dałem przyjaciołom odpocząć od siebie troszkę... nie za długo.
 Basenik zdaje się że do chrztów w oceanie
Czerwone żagle hookerów z Galway i czerwone róże z nadbrzeżnego cmentarza
Dzikie gąszcze Merlin Park i urocze zakątki centralnego deptaka
Relaks nad oceanem

Wpasowany w krajobraz i tradycję

wtorek, 3 września 2013

Bąble



   Wczoraj była jesień. Pani w sklepie powiedziała, że to nie może być prawda, ale fakt faktem. Zimno, mokro, wiatr silny i porywisty. Burzowo.
W niedzielę niefrasobliwie wszedłem do "Taniej książki" i jak zwykle nie powstrzymałem się od odciążenia portfela. Wyszedłem z sześcioma dość pokaźnymi pozycjami, które teraz w formie wieży zdobią starą wojskową skrzynię stojącą przy łóżku. Poza tym skorzystałem z fajnej promocji na audioteka.pl i całkiem za darmo dostałem kilka bardzo fajnych audiobooków. Wszystkie już kiedyś czytałem, ale chętnie wrócę.
   Wczoraj zatem, w ten ziąb i słotę zaparzyłem kubek mocnej, słodkiej herbaty, do której dorzuciłem jak nigdy plasterek cytryny i zasiadłem przy biurku.
Podelektowałem się chwilą spokoju i gorącym naparem po czym postanowiłem przezwyciężyć. Właśnie że nie jesień, właśnie że pójdę i wakacje się skończyły! Nie ma lenia.
Poszedłem pobiegać. Pojechałem znaczy. Rower błotniki ma przełożone jeszcze ze starego podtramwajowego więc kałuże niestraszne.
   Ciemno się zrobiło już jak skończyłem muzykę wrzucać i playlisty tworzyć. Jakoś nie ogarniam w samsungach tego, mogłoby się automatyzować jakoś, albo interfejs przez pc-ta jakiś być mógłby.
Plan był żeby po bieganiu jeszcze na basen skoczyć, więc plecak ze skarbami skompresowałem maksymalnie, zieloną strzałę zakotwiczyłem pod latarnią i ruszyłem na ścieżki. Skrócone całkowicie szelki i pas biodrowy przykleiły mi backpacka do ciała. Softshella przytroczyłem z boku a czołówkę wsunąłem na wszelki wypadek do kieszeni. Energetyczna muzyka w uszach współgrała z niespokojną przyrodą, wiatr burzył krew i na bieżąco suszył koszulkę a lekka mżawka chłodziła rozgrzaną skórę. Czułem się całkowicie samowystarczalny fizycznie i psychicznie, ze spokojem w głowie kontrastującym z otoczeniem oglądałem świat jak z wielkiego bąbla. To oderwanie potęgowały psujące się słuchawki, wydające dość nieziemskie dźwięki, aranżujące na swój sposób znane utwory, zwykle udostępniające moim uszom jakiś tylny kanał bez wokalu, albo tylko z sekcją rytmiczną. Jak na złość nie słychać było też informacji z gps-a więc tempo i dystans były wielką niewiadomą. Na ostatnim kółku wydłużyłem krok, żeby ten mój świński truchcik cokolwiek zaczął przypominać i nagle zrobiło się całkiem nieziemsko. Zacząłem płynąć nad ścieżką lekko bujającym rytmem, czułem jak wszystkie mięśnie pracują w takt kroków i łykam metry ciemnych dróżek. Do tego słuchawki, plecak, ciemność, wiatr, deszcz. Bąbel.
   Z chłodnego prysznica podjechałem do aquaparku wchłonąć nieco ciepła. Na torach zewnętrznych pustki, woda ciepła, wiatr chłodny, aż się przypomniały magiczne nocne kąpiele w jeziorach na obozach harcerskich. Generalnie basen to fajne miejsce do myślenia. Monotonne ruchy mojego rekreacyjnego pływania pozwalają myślom błądzić w przeróżne zakamarki jestestwa. Płytko na szczęście bo i niewiele do zgłębiania. W wodzie bąbel wytwarza się automatycznie. Woda tłumi większość zmysłów, stępia wrażenia i dystansuje od wszystkiego. Może dlatego jakoś nie widzę większego sensu w chodzeniu na basen grupowo. Owszem, miło bardzo, można w przerwach kilka słów zamienić, ale ciągi myślowe mi to zaburza i w rozmowach, możliwe, bywa to widoczne. Palnę coś wynikającego z przemyśleń trwających kilka długości basenu, a że skojarzenia miewam niestandardowe, to i ciągi bywają zaskakujące.
Generalnie pływanie z interakcjami mi się mało kojarzy. Kiedyś w Ostrowie pracowałem chwilowo, więc tam na basen chodziłem i zdarzyło się tak, że na sąsiednim torze jakieś rozszczebiotane panny pływały. Dwie ich było, i jak poniewczasie się zorientowałem, zainteresowane chyba. W każdym razie jedna z koleżanek "zgubiła" zegarek do szafki na głębi przed moimi oczami. Kompletnie nie zarejestrowałem faktu jako zaproszenia do konwersacji, akurat w ciągu byłem, możliwe że myślowym nawet, więc zanurkowałem, wyciągnąłem rzeczony i przypiąłem do słupka startowego zanim koleżanka nawrót zdążyła zrobić. Wróciłem na tor i kontynuowałem pływanie. Szkoda w sumie, bo jakoś tam samotnie było, nawet pary na kursie tańca który zapełniał mi wieczory nie miałem. Jak widać, w kontaktach z piękniejszą częścią społeczeństwa jestem nieogarnięty, bez refleksu, niezdarny i generalnie niemrawy. Zwykle jak mi zależy żeby było fajnie, to niechcący depczę po nogach, gadam głupoty (duużo głupot), albo żeby nie gadać głupot, nie mówię nic :D Wybaczcie i weźcie pod uwagę ;).
   Bąble miewa każdy chyba. Czasem obserwuję, szczególnie u bliższych znajomych. Fajni ludzie, z którymi nawet mi po drodze światopoglądowo, ale jakoś się nie składa, żeby rozwinąć przyjacielską relację- zwykle ze względu na czas, odległość czy tym podobne czynniki zewnętrzne. Szkoda mi bardzo, zdaje się, że wzajemnie równoległość naszych bąbli wyczuwamy, ale... ostrożność wygrywa. Są na szczęście też ludzie których bąble wręcz zasysają a w każdym razie przenikają się z moimi a to ze względu na specyfikę danej osoby, a to na długoletnią znajomość, czy intensywne wspólne przebywanie.
Chyba głupoty piszę, więc kontynuując...
   Po basenie mżawka z przyjemnie chłodzącej zrobiła się obrzydliwie zimna, więc czym prędzej schroniłem się w siostrzanym domu, gdzie dostałem kolację, a potem podśpiewując w duchu "do ciepła, do ciepła" popedałowałem do siebie.
Rękawiczki chyba wyciągnę, choć sterane do cna. Może rzucą w carrefour nową dostawę pseudoskórzanych za 15 złotych to zafunduję sobie znowu. Poprzednie wytrzymały dwa lata, i mają dość. W domu wlazłem pod polarowy koc, przełożyłem wszystkie pozostałe aktywności na dzień kolejny i zasnąłem.
   Dziś relaks i książki. Dla odmiany. ;)

wtorek, 27 sierpnia 2013

Misie

   Zima się zbliża i misie szykują zapasy izolacji podskórnej. Dziś nabrałem ochoty na garowanie, naleśniki dokładniej, a że ze wspinowego weekendu we frankenjurze zostały jakieś dziwne zapasy w konserwach, ogarnąłem je i wyszło nadzienie hiszpańsko- meksykańskie. Gdy ostatnio robiłem chimichangas strasznie mi się łamały placki. Teraz, z naleśnikami nie było tego problemu, ale też wielkość patelni nie pozwalała na szaleństwa. Zawijanie musiałem ograniczyć do minimum więc wyglądają całkiem jak tradycyjne od-mamowe naleśniki z serem podsmażane na maśle. Zapiecze się z serem i będzie git :D
   W trakcie kucharzenia podczytywałem "Lesia" któryś kolejny raz i poparskując śmiechem przypalałem kolejne naleśniki. Ponoć na humor Chmielewskiej nie można być obojętnym- albo się go kocha, albo nienawidzi. Mi bardzo odpowiada. "Dzikie białko", "Wszystko Czerwone", serie o Janeczce i Pawełku, historie Joanny, Tereska i Okrętka, wszystkie lubię.
   Tłuszczyk spalę jutro na panelu, mam nadzieję. Wracam ostatnio z pracy późno i brak mi trochę spokoju, odprężenia i snu. Wczoraj włączyłem nową płytę ZAZ a chcąc się podelektować wyciągnąłem się na łóżku... nie pamiętam nawet jednego utworu. Obudziłem się rano.
   Mądrość żadna do mnie nie przyszła więc nie mam się czym dzielić. Spostrzeżenia codzienne też przez niemrawy żywot jakoś nieobecne. Może przez te oczka napuchnięte i zaspane. Postanawiam zatem iść spać dziś, aby móc znów chłonąć świat bez filtra. Miłego wieczoru zatem Wam wszystkim, zaległości ponadrabiam wkrótce... goni mnie świat :D

Jak w życiu

   Jest taki moment zawsze, że robi się ciężko. Choćby nie wiem jak się człowiek asekurował, przychodzi taka chwila, gdy trzeba zaryzykować żeby nie utknąć na środku drogi. Wspiąć się ponad zapewniające bezpieczeństwo punkty i przeć do kolejnego, błyskającego z chropowatej skały ringa. Ciężko pożegnać się z czasem iluzoryczną pewnością bezpieczeństwa i ruszyć w nieznane, gdzie może nie być czego się chwycić a wycofanie z trudności często jest bardziej wymagające niż droga w górę.
   Na dodatek latanie w skale zawsze wiąże się z ryzykiem. Łatwo uderzyć w coś głową, trudno kontrolować upadek. Świadomość tego wszystkiego wywołuje lęk który usztywnia ruchy, zagina palce w szpony i powoduje mimowolny przykurcz ramion. Oddech przyspiesza a napięte mięśnie zaczynają drżeć jeszcze przed wejściem w trudny odcinek. Ja w każdym razie tak mam, boję się jak cholera gdy wyjdę nad wpinkę. Zaczynam w panice obmacywać skałę szukając wsparcia dla dłoni i stóp. Hiperwentyluję prawie. Ale idę, bo co tam, i tak łatwiej niż w życiu.
   To taki zaległy pościk z doświadczeń frankenjurajskich, gdzie wspinanie wymaga silniejszej psychiki ze względu na specyficzne rozmieszczenie punktów asekuracyjnych.



 Bawarskie śniadanie, w zestawie kufel piwa.Obok widoczki jurajskie, ożywiona i nieożywiona pcha się drzwiami i oknami, tylko podziwiać...

wtorek, 6 sierpnia 2013

Biec pod słońce...

...Kochać mocniej
Chłonąć każdy dzień...

   W Piątek pojechałem na wieś. W dzikie ostępy i leśne gąszcze. Jako że ostatnio obiecałem nie grać na gitarze przed dziewiątą, spakowałem do plecaka buty do biegania. Oczywiście obudziłem się wcześnie, ale nie mogę powiedzieć, że byłem na nogach pierwszy. Przy ognisku zastałem trzy osoby zagadane od wieczora jeszcze. Poszli spać dopiero jak wróciłem z przebieżki, czyli po siódmej. Biegałem trochę pomiędzy świeżo skoszonymi rżyskami, gdzie sterty złotej słomy błyszczały w słońcu i pachniały wakacjami, głównie jednak zwiedzałem leśne dukty. Cisza, migotanie promieni pomiędzy gałęziami, pajęcze sieci porozpinane w poprzek szlaku, chłodne powiewy w cienistych zakątkach i dotyk ciepła na skórze na przecinkach i polankach.
   Zwykle biegam wieczorami. To jedyna możliwość przy wstawaniu o 5.30 do pracy. Zaskoczył mnie w związku z tym brak buntu organizmu na trzecim kilometrze. Zaspał, pomyślałem i oczekiwałem lada chwila kolki, skurczu, zadyszki chociaż. Okazało się że nic z tego. Mimo, że pogubiłem się trochę i zrobiłem prawie cztery kilometry więcej niż miałem w planie, jedyne czego się nabawiłem to otarcie na udzie. Fajnie. Po bieganiu wskoczyłem do basenu a potem długo wysychałem na rozgrzanych deskach huśtawki, która ukołysała mnie do drzemki. Jeszcze w piecu napaliłem, żeby reszta miała ciepłą wodę pod prysznicem i śniadanie zjadłem zdrowe.
   Cały weekend w ogóle był wesoły i leniwy. Jedzenie pyszne, towarzystwo bajeczne, przejechałem się na ścigaczu i pograłem w siatkę pierwszy raz od lat. Popuszczałem latawca, robiąc sobie znów apetyt na Leninowy kurs kitesurfingu. Objadłem się pysznym ciastem, furą sałatek i mięsem z grilla, przy każdej porcji obiecując sobie że to już ostatnia. Struny w gitarze zmieniłem na bardziej miękkie i pograłem trochę. Z głupia frant wziąłem też kilka zamków treningowych i bawiliśmy się w otwieranie, gdy część obsady grała w planszówki. Książkę poczytałem w drodze powrotnej nawet, więc mimo braku skały w okolicy odczułem pełną satysfakcję. Troszkę mi tylko żal było wyprawy z ekipą w Jurę, która odbywała się równolegle. Trudno, skała nie zając chyba. Tylko zając zając, cytując klasyka.
   Muszę śpiewnik nowy jakiś złożyć i wydrukować bo wstyd z tą hałdą kartek się ludziom pokazać ;). I aparat wymienić chyba jednak na lepszy, bo w pomieszczeniach słabo mu idzie. Kiedyś przyjdzie taki dzień.
Tymczasem buduję sobie, choć gorąco niemożebnie. Dziś zostawiłem wodę na słońcu, a na fajrant prawie mogłem w niej herbatę zaparzyć. Żeby to się jeszcze tłuszcz od tego wytapiał chociaż :D
Zakupiłem tony owoców i tym się będę żywił. Howgh!

Słowo, to nie photoshop, sam nie wiem skąd mam takie bary. :D
Sezon grillowy :D Lubię to!
Pajęczyny- giganty na szlaku

środa, 24 lipca 2013

Lipą pachnie.

 
 

   Poruszanie się rowerem po mieście ma wiele nieprzecenialnych zalet. Oprócz tego, że polują na Ciebie tramwaje, to już same plusy pozostają. Moje wieczorne, niespieszne kołowanie w stronę domu okraszone jest od wiosny feerią zapachów... taka naturalna terapia relaksacyjna na koniec dnia. Najpierw był bez, potem akacja, teraz pachną lipy. Ostatnio budowaliśmy w Bielawie, przy lipowej alejce. Przez całe ogromnie słoneczne dni zapach sosnowych wiórów mieszał się z aromatem lipowych kwiatów. W rozgrzanym powietrzu poruszanym powiewem od gór brzęczały pszczoły, przysiadając czasem na złotym drewnie konstrukcji. Sympatyczna psina chowała się w cieniu, wyszukując resztki nocnego chłodu, ale na przerwach przychodziła umilić nam czas ruchliwym nosem i miękkim jęzorem i wyprosić jakiś kawałek śniadania. Inwestor znajomy, więc dopieszczani byliśmy codziennie. Pierogi z jagodami, lody albo miska zimnych, słodkich wiśni w te upalne dni spowodowały, że czułem się jak na wakacjach u przyjaciół, a nie w pracy.
   Nabrałem znów ochoty, żeby jednak dom zbudować. Kilka kubików drewna, parę narzędzi i już można mieć swój wymarzony kąt. Z warsztatem pełnym skarbów, biblioteką, kątem do muzycznych eksperymentów, pracy i relaksu. Z ogrodem dla wielkiego psa, składzikiem na sprzęty sportowe, ze ścianką wspinaczkową i tyrolką dla dzieciaków. Z wielkim piecem w kuchni, z ławeczką przed domem i miejscem na ognisko. Z grillem i piecem chlebowym. Z ziemianką. Z miejscem dla przyjaciół. Z pełnym barkiem dla przyjaciół. Z kruszarką do lodu i całym trawnikiem mięty na mojito. Z wielką kuchnią na wspólne gotowania, salonem na śpiewogrania i rzutnikiem na wieczorki filmowe. Dużo bym tak mógł jeszcze wymieniać. Chciałbym.
   Wracam do formy powoli. Biegać zacząłem znów i nawet nie ma tragedii. Ze wspinaczką chirurg kazał poczekać jeszcze trochę, ale podciągam się czasem na próbę i jest coraz lepiej. Chyba basen pomógł dużo. Może w weekend już powalczę. Tymczasem miły wypad na trekking w Karkonosze przyjaciel zaproponował, fajnie było. W niedzielę prawie 40 kilometrów na rowerku po szutrach zrobiliśmy jeszcze, a doliczając wieczorny wypad na bachatę to nawet 50 mi się uzbierało. Nie zdążyliśmy zwiedzić skały koło jego domu, co planujemy już od wiosny, ale może i lepiej. Zrosnę się trochę jeszcze.
   Od piątku żywiłem się grillami. Piątkowy wieczór nad Odrą pamiętny będzie z pewnością ze względu na hordy krwiożerców, złamany obojczyk i nieplanowaną kąpiel nieumiejącej pływać koleżanki. W sobotę u kumpla (swoją drogą miejscowość się Lipa nazywa) pod czereśnią magiczna noc pod księżycem przy ognisku. Niedziela wolna od węgla drzewnego była, ale w poniedziałek za to znów spotkanie, tym razem w pobliżu wody strzeżonej, żeby się Sylwia bezpieczniej czuła (bo to ekipa piątkowa znów była). Kolegi z uszkodzonym obojczykiem nie było, bo obie ręce ma unieruchomione. Zagadaliśmy się do późna i znów niewyspany byłem w pracy. Jak mi pszczoły zabrzęczały przy śniadaniu to prawie zasnąłem.
   Gdy wracałem w niedzielę z tańca, minąłem taką parę. Trochę starsza pani prowadziła pod rękę chudego, pijanego faceta. Gość czerwony, z postury powiedziałbym, nałogowiec. Ubrany czysto i letnio, tylko pionu utrzymać nie mógł. Dba o niego ktoś widocznie. Pani wyraz twarzy miała zagadkowy dla mnie. Może tak się odbijają na mięśniach mimicznych tak zwane mieszane uczucia. Tak mnie to zastanowiło trochę i rozmyślania moje skierowało w stronę ludzkich potrzeb. Bo czemu ona to robi? I czemu on to robi? Jak to jest? Tak sobie pogdybałem dla rozrywki na temat różnych aspektów ludzkiego charakteru, tych pozytywnych i tych nie. Jak łatwo można swoje problemy zrzucić na głowę komuś innemu. Temu dobremu. Odpowiedzialnemu. Z takim nastrojem dojechałem pod latarnię przy której rower parkuję. Ciasno było trochę bo motocykle sąsiad z sąsiadką też tam dopięli tym razem, ale zaparkowałem i poszedłem prawie spać.
   Lipą pachnie.
A to rozbudowa jaką robimy w Bielawie. Bardzo sympatyczny domek. Po tygodniu pracy, z kawałkiem :D
Grill pierwszy

Grill drugi

 
Wędrówkowe
Rowerowe
 

niedziela, 14 lipca 2013

Jak zwykle...

   Dziś z nostalgią pomyślałem o mojej nauczycielce języka polskiego z liceum. Jakoś tak. Wpadło mi do głowy, że może ta mądra, inteligentna i dowcipna kobieta znalazłaby jakąś przyjemność w czytaniu moich wypocin. Głupi pomysł, wiem, pewnie miała dość już jak byłem w szkole ;). W każdym razie zapytałem wszechwiedzącego wuja G. co słychać u mojej ulubionej nauczycielki (no dobra, była jeszcze fajna pani od biologii od której pożyczałem szanty ;)). Pierwszy link stwierdził, że w 2009 roku 30 kwietnia dostała kolejne odznaczenie (Po Złotym Krzyżu Zasługi, medalu MEN, złotej odznace ZNP), tym razem "Zasłużony dla Powiatu Zgorzeleckiego", co ucieszyło oczywiście, za to w drugim dowiedziałem się, że 4 czerwca 2009 zmarła.











Jak zwykle spóźniony, powiedziałaby.
Miłego wędrowania po niebieskich połoninach... i do zobaczenia kiedyś na szlaku.
A trawa u nas tak zielona.


wtorek, 2 lipca 2013

Buen camino!


   Bardzo lubię pewien rodzaj scen w filmach. Nie, nie ten ;). Chodzi mi o konfuzję otoczenia, gdy główny bohater okazuje się nagle kimś specjalnym. Gdy, czasem z premedytacją ukrywane, cechy wybijające jednostkę ponad przeciętność wychodzą na jaw. Dziecinną radość sprawia mi to zaskoczenie wokół, ta nagła zmiana opinii, przewartościowanie sądów.
Mam wspaniałych przyjaciół. Gigantów  niekiedy w swoich dziedzinach. Uwielbiam słuchać o takich historiach z ich życia. Zwykle wielkość idzie w parze ze skromnością i nikt specjalnie poklasku nie szuka. Osiągnięcia swoje traktują jako krok we własnym rozwoju a nie powód do puszenia się przed maluczkimi. Dochodzi przez to czasem do komicznych sytuacji, czasem za to są powody do irytacji niewielkiej. Cenię w moich przyjaciołach również to. Świadomość własnej wartości pozwalającą lekkim uśmiechem i wzruszeniem ramion skwitować rewelacje "mądrzejszych". Uczy mnie to pokory.
   Ostatnio ulubiona moja przewodniczka przyniosła parę historii. Między innymi i taką, ale przede wszystkim historie wędrówek.
Góry wzywają coraz głośniej. Po przegadaniu nocy miałem wielką ochotę spakować w plecak parę drobiazgów i ruszyć na szlak. Mimo obolałych łydek, kłujących żeber, poszytej głowy i ograniczonej sprawności ręki. Tak naprawdę pomysł wyparował dopiero gdy przymierzyłem treki, i okazało się, że strasznie bolą mnie obtłuczone kostki w kontakcie z wysokimi butami.
   Opowiadała Miłka o rajdzie bankowca. O tym, jak zabrała w góry trzynaście osób które nigdy nie spało w schronisku, a większość nawet szlaku raz nie przedeptało. O ludziach, którzy rzuceni na głęboką wodę długich przebiegów z plecakami i noclegów w niezbyt znośnych warunkach znaleźli w tym radość, oderwanie od codzienności, przygodę życia. O tym jak się zżyli i jak wspaniale potrafili razem bawić mimo dużych różnic wiekowych i światopoglądowych. O niekończących się rozmowach na każdy temat, o chłonięciu górskiej wiedzy i o ciągłym śmiechu do bólu brzucha. O tym, że po dotarciu pod ostatnie miejsce noclegu, hotel z prawdziwego zdarzenia, siedzieli przed bramą pół godziny, nie chcąc "schodzić z gór" jeszcze, nie spiesząc się do prysznica i wreszcie wygodnego łóżka. Do cichego pokoju bez pochrapujących sąsiadów. Do restauracji ze stolikami na cztery osoby.
   Dziś u koleżanki wypatrzyłem rekomendację filmu "The Way" (2010, Emilio Estevez). Tytuł mnie chwycił, trailer jeszcze docisnął i nie czekając na jakieś zacne towarzystwo, obejrzałem. Oczywiście polecam gorąco. Opowieść jest właśnie o drodze. Właśnie o poznawaniu ludzi. Właśnie o chęci kontynuowania drogi po dotarciu do celu. Właśnie o tym wszystkim, o czym opowiadała najlepsza z mi znanych przewodniczka Sudetów. Podsyciła zew gór.
To chyba oczywiste gdzie poznałem wszystkich moich przyjaciół? W drodze ;).
Buen camino Amigos!

sobota, 22 czerwca 2013

Pokochaj Drogę


   Wiele fascynujących, intrygujących i niespodziewanych wydarzeń spotkało mnie ostatnio.
Mniej, lub bardziej pozytywne, wszystkie niosą ze sobą doświadczenie.
Dobrze jest doświadczać, bo w końcu to jedyne co mamy zawsze i napewno.
Siebie, ukształtowanych w dużej mierze tym, co napotkaliśmy na swej drodze (!).

"Życie cię wybrało, ale masz prawo odrzucić wyzwanie. Jaki byłby świat bez dzikich
winogron i jesiennego dżdżu? Czym stanie się droga bez pyłu i stal bez rdzy? Kim
staniesz się ty bez ludzi? Sobą.
Nie pytano nas, czy chcemy żyć. Ale tylko nam dano wybór drogi. Chwyć swoją drogę, złap swój wiatr. Nawet jeśli świat stanie się równiną, ty musisz być skałą. Dopóki jest światło, możesz rzucać cień. Dopóki jest słońce i powietrze, zawsze będzie wiatr. To dobrze, że czasem wieje w twarz." 
Księga Gór- "Lord Z Planety Ziemia"

   Chwilowo trochę więcej czasu na lekturę znalazłem, bo poturbowany nie mam szans na aktywności ruchowe. Dziś drepcząc po pokoju "żeby rozchodzić" trafiłem przed ekran, między dzieciaki próbujące wycisnąć jeszcze więcej zabawy z konsoli ze sterownikiem video. Doczekałem się komentarza, że nie mają gry o zombie. Na szczęście komentarz był od żywych, a nie od maszyny :D.

   Pisałem już, że wygrałem wspaniały weekend w Krakowie w wyśmienitym towarzystwie. Gdzieś tam nadmieniałem, że to moja pierwsza wygrana w życiu, ale fakt jest taki, że największą wygraną w moim wypadku jest wspaniała rodzina i rewelacyjni przyjaciele. Dziękuję za to często i dziwię się, że wszyscy są dla mnie tak dobrzy ciągle. Kocham was.
   Z poznaną ekipą napewno będziemy utrzymywać kontakt, choć w ten piątek nie mogłem się z Nimi spotkać. Wybaczcie, coś mi stanęło na drodze ;)

   Następny weekend też był wesoły. Koleżanka poprosiła w sobotę o asystę przy zakupie butów wędrówkowych, na co zgodziłem się z ochotą. Ostatnio coraz częściej goszczę na outdoorowym zagłębiu. Rozpoznaję ekipę, ciekawe, czy oni mnie też. Szkoda, że do Outdoorpro jest tak daleko. Fajna koleżanka tam pracuje. Na Fpince się widujemy czasem. Fajna, znaczy zajęta pewnie ;). Po wycieczce butoznawczej (owocnej, dodajmy) poszliśmy do Tralalala na superlody, ale po drodze zapachniała nam pizza. Czasem można przecież. Od słowa do słowa, kumpela zorganizowała mi niedzielę w postaci wyjazdu w góry (na rozchodzenie butów- vide poprzedni post). Dodała jeszcze, że nocuje jednego takiego Chorwata i zabierze go z nami.
   Chorwackiej braci okazało się sztuk trzy. Matej fajne fotki robi, Deni włazi gdzie się tylko da, a Zlata jest po prostu zjawiskowa. Lubię chyba blond warkocze ;). Chłopaki zawitali do Wrocławia w drodze powrotnej z Norwegii, gdzie spędzili kilka dni na dzikim noclegu w parku narodowym. Wracając postanowili odwiedzić Zlatą, kuzynkę Mateja, którą na Dolny Śląsk przywiał Erasmusowy wiatr. Nocleg załatwili sobie za pomocą couchsurfingu, i tak przecięły się nasze drogi. Oprócz zagranicznej, towarzyszyła nam również wrocławska ekipa, zgraliśmy się wszyscy i zabawa była cudowna. Świetni ludzie, mam nadzieję, że jakoś utrzymamy kontakt, a przy obecnej globalnej wiosce nie będzie to chyba trudne. A angielski sobie odświeżyłem, choć wygląda, że trzeba trochę popracować nad nim.

  Dużo jeszcze udało się upchnąć w te kilka dni. Przez chwilę miałem dwa rowery i dwa kłopoty- po pierwsze jedna zapinka to za mało, a po drugie nowszy rower ma wentylki rowerowe.Drobiazgi rozwiązują się same :D Już mam jeden rower, a dętkę muszę zmienić, to założę samochodowy ;). Dwa razy naprawiałem samochód, w tym raz własnym potem i krwią, miałem okazję podelektować się potrawami amerykańskiego grilla, odwiedzałem przyjaciół dawno i niedawno widzianych, wspin w sokołach kolejny zaliczyłem, dostałem zaproszenie na kajaki, żagle, beskidowy trekking i majsterkowanie w leśnym siedlisku. Ten tydzień zapowiada się spokojniej. Facebookowe konsultacje pozwoliły właśnie odkryć że, poza wszystkim, jeszcze obojczyk mam złamany chyba. Zrośnie się :D Siła.

   To dobrze, że czasem wieje w twarz.




Jest jak jest. Raz lepiej, raz lepiej. :D

sobota, 8 czerwca 2013

Dysonans


   Byłem dziś w klubie.
Zdarza się czasem. Przyjaciele zaproszą, to miło spędzimy wspólnie czas. Pogadamy, pouśmiechamy się do siebie, powydurniamy na parkiecie. Zwykle doceniam bardzo te chwile, ale dziś miałem obniżoną tolerancję.
Niewyspanie pewnie. Przez ostatnie półtora tygodnia średnia dobowa długość mojego snu wyniosła około 5 godzin. Dziś rano obudziłem się bez budzika, po ośmiu godzinach, fizycznie wypoczęty. Tylko mózg domagał się jeszcze trochę relaksu.
   Efekt tego niedopasowania psyche do physis nasilał się cały dzień. Jadąc rowerem przez miasto, miałem ochotę włączyć autopilota i pedałować do końca drogi. Bez myślenia, rozmów, kakofonii dźwięków. Zresetować umysł i po prostu chłonąć otaczający świat, będąc obok, w pędzie, za jedyne obciążenie głowy mając zadanie zmuszenia mięśni do ruchu. Skręciłem do domu. Kupiłem ser na sernik, ale przypomniałem sobie, że za dwie godziny impreza. Odpocząłem trochę, z rozkoszą współdzieliłem posiłek z przyjaciółmi, przy czym dowiedziałem się, że u nas też impreza wieczorem. Do "Nietoty" pojechałem rowerem, chcąc jeszcze trochę relaksu zażyć, ale za blisko.
   Na miejscu kumple, przyjaciółki, znajomi i nieznajomi. Ładne dziewczyny, głośna muzyka, drinki. Dziś to nie mój klimat. Te prasowane koszule, skórzane kurteczki, sterczenie przed kontuarem w czapeczce. Ekipy z wieczorów panieńskich i kawalerskich. Lans i pozerka. Dziś chciałbym naturalności. Ciepła. Iskierek w oczach i rozmowy. Dudnienie muzyki w uszach zniechęcało. Zmęczenie głowy wywoływało pieczenie oczu i ukradkowe ziewanie. Podzieliłem się z ekipą kilkoma opowieściami, póki jeszcze muzyka była na tyle niegłośna, że dało się coś usłyszeć. Popodziwiałem chwilę ładną dziewczynę siedzącą dwa stoliki dalej, gdy już nie dało się rozmawiać. Zamiast na parkiet, poszedłem do domu, szukać jakiejś oazy spokoju.
   "Do lasu mnie. I do gór. Bardzo."  Dziś. Dobrze, że jutro w góry idę. Na klatce schodowej minąłem się z naszą domową imprezą, która eksportowała się na miasto. I tak: "Na zachód, w góry ruszyć, jestem gotów".
 Dobrej Nocy.