poniedziałek, 11 czerwca 2012

Plecak, dym, sikorki i biedronki


Obiecałem relację z wyjazdu  Troszkę się rozpędziłem, ale co poradzę, że było fajnie.

   Dzień pierwszy.

Piątkowa wizyta w pracy- i weekend liczy się od nowa.
Czwartek był tradycyjnie dniem uciech 
 Ścianka, pranie, a nawet okazało się że zajęć z salsy nie odwołali więc full wypas. Na dodatek się WYSPAŁEM, ekstazę więc chłonąć mogłem bez filtra zmęczenia. Piątek zaczął się od leniuchowania w łóżku do 6.25- bo to przecież jak sobota. Na budowie oczywiście byliśmy sami, żadnych młotów nad uchem, cisza, spokój, samotna wiertarka pokonywała czasem opór materii. Z rzadka rytm wybijał młotek. Mimo tak komfortowych warunków udało nam się zmęczyć i ubrudzić już o 13.00
Niedługo później zaprzestaliśmy rozrywek wszelakich i ogłosiliśmy fajrant.

Decyzja.
W domu czekał prysznic i nędzne resztki w lodówce. Skorzystałem. W międzyczasie wrócił Chojrak i zaczął się pakować. Jakoś w natłoku zajęć tygodniowych nie przyswoiłem że jadą w góry. Zaproponował ostatnią szansę na decyzję. Pojechałem. 15 minut pakowania, w tym ostatnia smutna konserwa z rybą w pomidorach oraz karimata na wypadek, gdyby jednak nie było dla mnie miejsca w schronisku, zakupy spożywcze w tzw. międzyczasie na postoju i byłem w pełni gotów na 3-dniową wyprawę. Dobrze mieć wprawę i sprzęt pod łóżkiem.

Reminiscencje.
Dojeżdżając do celu mieliśmy okazję podziwiać dorodne, ciemne chmury obrywające się na zboczach i znikające w deszczu szczyty. Wysiedliśmy, zmokliśmy, sprawdziliśmy że wyciąg już nie jeździ (sic!) i ruszyliśmy pod górę. Droga Bronka Czecha i ścieżka pod reglami- lekkie podejście, równa ścieżka. Poncho na plecy i krok za krokiem parliśmy ku Odrodzeniu. Przypominały mi się wszystkie „Granice” gdzie po prostu musiało padać. Po godzinie przestało lać i można się było rozfoliować i odparować trochę. Za to zaczęło się robić grząsko gdzieniegdzie- i znów reminiscencje w postaci Słynnego Bieszczadzkiego Błota.

Fotograf- amator.
Wyszedłem z chmur, a może to one sobie poszły. Grunt że słońce wiszące dwa palce nad horyzontem podziwiałem w otoczce świeżo błyszczącej soczystej zieleni i śpiewu ptaków. Napawałem się. Chciałem nawet zabrać ten widok ze sobą, ale akurat aparatu nie wziąłem. Z pewną dozą niepewności wyciągnąłem komórkę. Zrobiłem zdjęcie. Obejrzałem. Stwierdziłem że chyba ponapawam się na zapas. Zbierałem zachwyt jakieś 10 minut. Zdjęciu można nadać tytuł „Zielony dym w niebieskiej mgle”. Bez metafor. Proszę bardzo- dzielę się z Wami.

Zrozumcie nas.
Nadzieja na ucieczkę od kibiców okazała się płonną gdy tylko przekroczyłem próg schroniska. Za to przywitały mnie uśmiechnięte twarze przyjaciół. Odparowałem, zjadłem, wypiłem, pogadałem. Poczekaliśmy, aż Chojrak dotrze z nowymi strunami i zaczęliśmy szarpać i kręcić. Po każdym szarpaniu trzeba było pokręcić..
 .. nowe struny tak mają. Na szczęście repertuar turystyczno- szantowy niewrażliwy jest na drobne odchylenia od tonacji tak wokalistów jak i instrumentalistów. Wycie do księżyca zakończyliśmy na prośbę sympatycznej koleżanki nocującej na werandzie- „zrozumcie nas- wstajemy o 5”.

   Dzień drugi.
Tupot białych mew.
Obudziłem się wcześnie- w końcu w czwartek się wyspałem. Nie zauważyłem tego radośnie i dziarsko wyskoczyłem z piętrowego łoża. Stuk. Zrobiłem śniadanie co wymagało kilku spacerów po pokoju. Podłoga skrzypiała bardzo wesoło. Współlokatorzy nie skrzypieli nawet ale tylko dlatego że im się tchu nie chciało nabrać. Potem nadrobili. Przy śniadaniu siedziałem z dwoma koleżankami które komentowały poprzedni wieczór retorycznym pytaniem: no i gdzie teraz są ci wczorajsi grajkowie 
. Odpowiedziałem że tutaj.. po części przynajmniej i poszedłem po skrzypiącej podłodze po gitarę aby im troszkę do kotleta pograć.

Godzina drogi.
Droga do Domu Śląskiego była przyjemna i niemęcząca. Na postojach m.in. robiłem za nadwornego fotografa wycieczki pełnej Słowaków, która chciała mi się odwdzięczyć alkoholem. Przystałem na ciastko. Poza tym wlazłem (i co ważniejsze zlazłem) na Słonecznik, posiedziałem na nim czując się troszkę jak na maszcie jachtu gdy na pokładzie praca wre. Przy kotłach wyciągnąłem gitarę. Pośpiewaliśmy i jakoś tak fajnie i nastrojowo było. Zabawne że spacerowicze robili nam zdjęcia jakby przynajmniej jeden z nas był białym niedźwiedziem.

Śnieżka.
Po obiedzie weszliśmy na szczyt. Ja właściwie wbiegłem prawie. Troszkę niechcący a potem już samo wyszło. Wychodziłem z pokoju ostatni. Jak zszedłem to już nikogo w sali nie było z naszych, a tłumy tragiczne. Stwierdziłem że pewnie poszli i ich dogonię. Przyspieszyłem więc i truchtem dotarłem pod łańcuchy. Jakoś w 1/3 drogi na szczyt (gdy minąłem już kilka wycieczek) stwierdziłem, że jednak nie wyszli jeszcze.. ale przecież nie będę wracał. I tak w subiektywnym czasie 10 minut zrobiłem Śnieżkę. Zdyszałem się wreszcie.

Zrozumcie nas II
Kolejny wieczór przy gitarze- tym razem nawet życzenia publiczności były i jakoś tak bardziej gremialnie śpiewaliśmy. Ponoć, bo siedziałem tyłem do sali, i nie bardzo miałem okazję podziwiać. Dosiadły się do nas koleżanki nauczycielki i nawet piwo nam postawiły, nie wierząc, że nie piję. Koledzy dali radę. Bar zamykano o 20.00. Pani przyszła i poprosiła żebyśmy sobie nakupili na zapas bo ona musi niestety zamknąć. I tak przesiedziała pół godziny więcej. Przenieśliśmy się do innego pomieszczenia na dole. Około 21.30 przyszła jeszcze jedna pani uśmiechnięta i ucieszona tym, że się dobrze bawimy. Zapytała czy na pewno nie chcemy nic z kuchni bo ona też kończy i zamyka

 Dbali o nas. Miło. Akustyka była tragiczna i ja strasznie się męczyłem hałasem i tym że nie słyszę co śpiewam. Poszliśmy spać o 23. Ośpiewani (niektórzy) i opici (niektórzy).

   Dzień trzeci.
Śniadanie.
Strasznie się w nocy przewracałem na boki. Brakowało stabilizacji w postaci jakiejś przytulnej koleżanki pewnie. Rano wstaliśmy wszyscy nawet równo, bo doba hotelowa tylko do 9.30. Manele do garbów i na dół na śniadanko. Przy stole gitarka i zmęczone gardła trzeba było rozgrzać. Znajome z wieczornego wycia miło się uśmiechały od sąsiedniego stolika. Fajnie jak Cię wita rano czyjś uśmiech. Lubię to! Wyjadłem wszystko co miałem w plecaku poza kilkoma sezamkami i batonikiem muesli. Pół butelki wody i sprzęt. Cała zawartość plecaka. Teraz to można chodzić. Nawet gitarę oddałem już bo jechała innym samochodem. Za to dostałem radio. Miły relaks, ostatnie dogranie tras powrotnych- schodziliśmy na trzy ekipy, wracaliśmy na dwie, i w drogę.

Tele.
W związku z doświadczeniem poprzedniego dnia w bieganiu na szczyt, stwierdziłem, że pocisnę szybciej. Kupiłem sobie mapę na wszelki wypadek, choć szlak prosty i nie było się gdzie zgubić. Zapiąłem się, ściągnąłem szelki plecaka i ruszyłem rozgrzać się pod górę. Po drodze pogadywałem trochę przez krótkofalówkę z ekipą z tyłu. W pewnym momencie usłyszałem pytanie: „to ty dochodzisz do punktu widokowego? Poczekaj, to zrobię zdjęcie”. Ponoć nie widać że się uśmiecham bo tele za słabe.



Sikorki w kosodrzewinie.
Pobiegłem dalej. I tu niespodzianka- sąsiadki ze śniadania wypoczywały na kamieniach wśród kosodrzewiny. Porozmawialiśmy. Pouśmiechaliśmy się. Okazało się że szukają transportu, a u nas dwa miejsca w drugim samochodzie były wolne. Zacząłem wywoływać ekipę przez radio i wyszedłem na faceta ustosunkowanego. Że wcześniej tego nie zauważyłem to skandal. Stałem na szczycie góry pod bezchmurnym niebem i wrzeszczałem w radio: „Jezus! Zgłoś się!” ..taaak, miałem dla Was jakieś tablice, ale ciężkie były w trzy d.. diabły znaczy. Niestety z chęci pomocy nic nie wyszło bo do kierowców nie szło się dodzwonić. Szkoda. Pouśmiechałbym się jeszcze. Przy miłej konwersacji zeszliśmy do schroniska, a potem one odbiły do Karpacza. My dalej- Na Okraj!

Biedronki.
Koniec trasy bez przygód. Przebiegłem się do Kowar, poczekałem na resztę pod wiatą, podsuszyłem koszulkę na krokwi. Karkonosze żegnały mnie deszczem i kolejną reminiscencją- w restauracji w Kowarach mieli ładną zastawę z bolesławieckiej ceramiki. Bardzo dużo endorfin wydziela się podczas biegania po górach. Świetny wyjazd. A.. w Kowarach są dwie Biedronki.